W teoriach zwolenników turboslawizmu niejednokrotnie przejawia się archeologia. Tyle tylko, że jedynie z nazwy, bo turbosi niestety nie rozumieją na czym polegają badania archeologiczne. Poprosiłem więc o rozmowę dr. hab. Marcina Przybyłę z Instytutu Archeologii UJ, który pieczołowicie wytłumaczył dlaczego archeologia nie potwierdza istnienia Wielkiej Lechii, ani żadnego innego tworu turbosłowiańskiego. Poruszyliśmy zagadnienia teoretyczne i praktyczne, dlatego mam nadzieję, że każdy znajdzie coś dla siebie.
Polecam wydaną ostatnio książkę M. Przybyły Przeszłość, pamięć i dziwne ruiny. Archeologiczne odkrycia na Górze Zyndrama w Maszkowicach, która dzięki swojemu popularnonaukowemu charakterowi może zainteresować każdego.
SigA: Turbosłowianie często powtarzają: według oficjalnej nauki, Polacy zeszli z drzew w 966 roku. Jak archeologia podchodzi do takiej wizji i co rzeczywiście nauki archeologiczne mówią nam o początkach Polski?
Marcin Przybyła: Dzieje państwa Piastów, które później zaczęto nazywać Polską, sięgają połowy X wieku: tyle jesteśmy w stanie stwierdzić w oparciu o źródła pisane. Odnośnie tego jak nazywały się organizmy polityczne istniejące wcześniej w dorzeczu Odry i Wisły archeologia nie jest nam w stanie nic więcej powiedzieć. Choć badania wykopaliskowe dostarczają mnóstwa danych mówiących o tym jak wyglądały realia życia oraz kultura niezliczonych generacji ludzi, którzy zamieszkiwali ten obszar w czasach przedhistorycznych i jesteśmy w pełni świadomi faktu, że nie żyli oni na drzewach, to odkrywane przez nas relikty pozostają nieme. Nigdy nie dowiemy się, jakim językiem mówili ludzie mieszkający na terytorium dzisiejszej Polski dwa lub trzy tysiące lat temu, ani też jak sami siebie nazywali, to znaczy, jaka była ich tożsamość. Stąd jedyną możliwą odpowiedzią oficjalnej nauki, która w zasadzie powinna skończyć dyskusję wokół Wielkiej Lechii, jest stwierdzenie, że udokumentowane początki organizmu państwowego nazywanego dziś Polską umieszczać należy około roku 950 naszej ery.
Problem leży w tym, że dla niektórych jest to odpowiedź trudna do zaakceptowania, a opozycji tej nie da się wytłumaczyć bez krótkiej dygresji dotyczącej różnic pomiędzy nauką (przez krytyków nazywaną oficjalną nauką) i tak zwaną para-nauką. Wbrew opinii rozpowszechnianej przez wszystkich zwolenników teorii spiskowych różnice te nie polegają na tym, że w pierwszym przypadku mamy do czynienia z zawodowcami zazdrośnie strzegącymi swojego „podwórka”, zaś w drugim z pełnymi bezinteresownego zainteresowania i pasji badaczami-amatorami. Odmienność ta jest głębsza i tkwi na płaszczyźnie filozoficznej – w zupełnie innym sposobie postrzegania tego, czym jest „stwierdzenie naukowe”. Dla naukowca najistotniejsze pozostają fakty – możliwie najbardziej obiektywne obserwacje. Choć często twierdzenia naukowe rodzą się w świecie teorii, to zawsze zostają powołane do życia by tłumaczyć pewne określone obserwacje. Dlatego prędzej czy później muszą zostać z nimi skonfrontowane. Jeśli tej konfrontacji nie przetrwają to nie mają racji bytu. Jeśli są natomiast zgodne ze znanymi faktami to nauka je akceptuje, ale tylko jako scenariusz najbardziej prawdopodobny w danej chwili, na którego odrzucenie musimy być zawsze gotowi. Stąd w oficjalnej nauce dominuje niepewność i autokrytyka, które niekiedy mogą zniechęcać postronnych obserwatorów. Wiedza budowana przez naukę jest w stanie ciągłego modyfikowania i podważania. Tego „mankamentu” nie posiadają para-nauki, do których zaliczyć należy koncepcję wielkolechicką. Tutaj „prawda” jest objawiona jako pierwsza, dając podstawę do sformułowania teorii – Polacy to najstarszy i najbardziej zasłużony naród Europy. Pozostaje tylko znaleźć fakty, które to twierdzenie będą zdawały się wspierać, a wszystkie pozostałe obserwacje albo przemilczeć albo zaszufladkować jako element spisku.
Tutaj znajdujemy kolejną różnicę. Para-nauki nie uznają krytyki źródeł, a więc tego etapu postępowania badawczego, który dla naukowców jest oczywistością. Choć również fakty gromadzone przez naukę mogą być słabo bądź błędnie udokumentowane, to jednak ich ogłoszenie zawsze jest konsekwencją pewnej procedury – możliwego do opisania przebiegu eksperymentu w fizyce lub podlegającej określonym regułom krytyki tekstu literackiego dokonanej przez historyka, który w oparciu o cały zbiór argumentów stara się ocenić wiarygodność swojego źródła. Niezależnie od tego, że istnieją znaczące różnice pomiędzy naukami ścisłymi i humanistyką, to filozofia podejścia do źródeł jest wszędzie w oficjalnej nauce taka sama – liczy się przede wszystkim rzetelność, wiarygodność, umiejętność opisania własnej metodyki i pragnienie zbliżenia się do prawdy niezależnie od tego czy jest ona dla nas wygodna czy też nie. Badając przeszłość chodzi przy tym nie tylko o uczciwość względem naszych współczesnych odbiorców, ale również o rodzaj odpowiedzialności za dokonania i intencje ludzi żyjących setki lub tysiące lat temu, w których imieniu poniekąd mówimy. W koncepcji wielkolechickiej Ci ostatni są natomiast sprowadzeni do roli narzędzia mającego poprawić dobre samopoczucie wszystkich wierzących w odwieczność i wielkość narodu polskiego.
I wreszcie ostatnia kwestia – by nie przedłużać tej dygresji – odnosząca się do podstaw logiki w budowaniu twierdzeń naukowych lub udających naukowe. Jedną z fundamentalnych zasad obowiązujących w badaniach oficjalnej nauki jest to, że występowanie dwóch faktów w tym samym czasie lub miejscu (uczenie mówiąc korelacja) nie oznacza jeszcze związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy nimi. Na przykład to, że dwóch filozofów żyło w Europie w tym samym czasie nie skutkuje natychmiast uznaniem tego, że wpływali oni na swoje poglądy. Takie stwierdzenie należy dodatkowo udowodnić, choćby poprzez dokładną analizę zapożyczeń w ich dziełach. Dla przedstawicieli para-nauki każde, choćby najluźniejsze skojarzenie staje się natomiast istotnym argumentem. W drodze na nasze spotkanie natknąłem się na żartobliwy tekst reklamowy jednej z lodziarni, który doskonale ilustruje sposób rozumowania para-naukowców: „Dinozaury nie jadły lodów i wymarły. Przypadek? Nie wierzę”.
W kontekście etnogenezy Słowian często dochodzi do starcia dwóch koncepcji: zwolenników ciągłości osadniczej Słowian na naszych ziemiach od setek lat (autochtonizm) oraz zwolenników pojawienia się Słowian około V/VI w. (allochtonizm). Turbosłowianie opowiadają się oczywiście za pierwszą koncepcją. Autor książki Rodowód Słowian Tomasz Kosiński, tak charakteryzuje allochtonizm: Twierdzenie o allochtonizmie Słowian opiera się głównie na pangermańskich koncepcjach z czasów zaborów oraz dominacji nazizmu, a potem komunizmu. Ich podstawą były polityczne interpretowane odkrycia archeologiczne oderwane od innych dziedzin nauki, a podstawowym problemem tych założeń było utożsamianie kultury materialnej z etnosem, tak jak u Gustafa Kossinny, zwolennika i teoretyka faszyzmu, oraz jego zwolenników. Zgodnie z taką logiką, gdyby jakiś archeolog zastosował Kossinowską metodę, to – przykładowo – 70 lat temu Polskę zamieszkiwaliby przedstawiciele „kultury radioodbiorników lampowych”, a czasy obecne to „kultura smartfonów”. Mogliby to prowadzić do wyciągania mylnych wniosków, że Polskę na przestrzeni 50 lat zamieszkiwały dwie różne nacje zróżnicowane cywilizacyjnie, które prawdopodobnie skądś przywędrowały i gdzieś się potem przeniosły. Nie bierze się tu pod uwagę tego, że jedna kultura mogła się rozwinąć w inną w ramach jednego etnosu. Jak więc archeolodzy definiują kulturę archeologiczną? Czy rzeczywiście stosują „kossinowskie metody” i opcję niemiecką w badaniach nad wykopaliskami?
Zacytowana przez Pana wypowiedź jest po części prawdziwa, jeśli chodzi o charakterystykę szkoły kulturowo-historycznej w archeologii. Historycznie rzecz ujmując, za spuściznę Kossinny w polskiej archeologii należy jednak uznać przede wszystkim prace autochtonistów, a nie zwolenników późnego przybycia Słowian na ziemie polskie. Pomijając romantyczne początki archeologii, kiedy ze Słowianami wiązano wszystkie znajdowane na ziemiach polskich zabytki, gdyż po prostu nie umiano ich jeszcze datować, punktem wyjścia dla badaczy prehistorii z przełomu XIX i XX wieku, a więc z czasów tuż przed Kossinną, było albo wstrzymywanie się z jakimikolwiek ocenami w kategoriach etnicznych (taką postawę przyjmował na przykład Włodzimierz Demetrykiewicz w Krakowie) albo wyraźne negowanie słowiańskości starożytnych znalezisk, jak uczynił to choćby Karol Hadaczek w monografii cmentarzyska z okresu rzymskiego w Gaci koło Przeworska.
Przełomowe znaczenie miała tutaj postać Józefa Kostrzewskiego, ucznia i jednego z najważniejszych naśladowców Kossinny. W pierwszym wydaniu swojego doktoratu – Wielkopolski w pradziejach – Kostrzewski powtórzył zarówno argumentację jak i wnioski swojego mistrza, opowiadając się za germańskością opisywanego obszaru w starożytności. W kolejnych wznowieniach tego dzieła, publikowanych już po odzyskaniu niepodległości przez Polskę, zaczął jednak coraz bardziej radykalnie twierdzić, że ziemie w dorzeczu Odry i Wisły, przynajmniej od epoki brązu, zamieszkiwali Prasłowianie. Zarówno fakty jak i metoda argumentacji nie uległy zmianie. Kostrzewski do równania stworzonego przez Kossinnę – czyli jego metody osadniczej – wprowadził te same dane, ale uzyskał diametralnie inny wynik. Zwyczajnie dlatego, że taka właśnie była polityczna potrzeba chwili – archeologię zaczęto w całej Europie wykorzystywać jako argument wskazujący na słuszność takiego czy innego przebiegu granic państwowych. Robili to archeolodzy niemieccy, coraz silniej związani z ideologią nazistowską i w odpowiedzi za słuszne uważali to również robić niektórzy archeolodzy polscy, choć nie wszyscy. Po wojnie i pod wpływem kolejnej ideologii – tym razem komunizmu – interpretację etniczną na krótki czas całkowicie zarzucono. Kostrzewski został nawet wówczas wysłany na wcześniejszą emeryturę. Jednak zaraz po dojściu do władzy przez ekipę Gomułki i przyjęciu przez partię kierunku nacjonalistycznego, autochtonizm wrócił do łask i stali się odtąd ortodoksją, znów z przyczyn politycznych. W tym kontekście komicznego waloru nabiera wymienienie przez Tomasza Kosińskiego jednym tchem nazizmu i komunizmu, gdyż to pod rządami zwolenników tej drugiej ideologii teksty co najmniej jednego spośród archeologów sceptycznych względem doktryny prasłowiańskiej były poddawane cenzurze.
Porzucając historię politycznego uwikłania archeologii polskiej należy zwrócić uwagę na jeszcze jedną kwestię. Allochtonizm nie musi definiować, kto zamieszkiwał ziemie polskie przed przybyciem Słowian. Spotykany czasem pogląd, że byli to Germanie również jest nadużyciem, zwłaszcza, gdy wypowiadany jest bez pozostawienia żadnych wątpliwości. Trzymając się jednak faktów: źródła historyczne mówią o Słowianach (w ogóle) dopiero od VI wieku n.e., archeolodzy nie są w stanie wykazać ani kulturowej ani osadniczej ciągłości u schyłku starożytności a niezależne dane przyrodnicze wskazują na bardzo znaczące wyludnienie ziem w dorzeczu Odry i Wisły w V wieku n.e. Nie ma żadnych pozytywnych argumentów potwierdzających obecność na ziemiach polskich Słowian w prehistorii, jest tylko argument negatywny: „skoro nie da się również udowodnić, że byli to Geramanie lub Celtowie, to musieli być to Słowianie”. W nauce nie można jednak wykorzystywać argumentu negatywnego jako podstawy wnioskowania; to jedna z podstawowych zasad, którymi się kierujemy w każdej dyscyplinie wiedzy.
Odniosę się jeszcze do tego jak archeolodzy rozumieją obecnie termin kultura archeologiczna. Faktem jest, że w pewnych odcinkach czasu i w określonych regionach obserwujemy z zasady daleko idące upodobnienie w sposobie wykonania ceramiki i innych zabytków, formach budownictwa lub obrządku pogrzebowego. To podobieństwo świadczy o tym, że ludzie kontaktowali się ze sobą często. I takie strefy intensywnych interakcji są tym, co nazywamy kulturami archeologicznymi. Nie musi za nimi kryć się za nimi żadna konkretna grupa językowa ani żaden organizm polityczny. Możliwych mechanizmów transmisji kulturowej było bowiem wiele.
Czy zastąpienie jednej kultury archeologicznej przez drugą, świadczy o pojawieniu się nowego etnosu?
W archeologii istnieje wiele scenariuszy, które tłumaczą, dlaczego jedna kultura archeologiczna zastępuje drugą. Cześć z nich odnosi się do zmian zachodzących w środowisku oraz w gospodarce oraz tego jak wpływają one na przekształcenia całego społeczeństwa. Inne pokazują w jaki sposób może dochodzić do zapożyczania wzorów kulturowych. W zależności od tego jak w szczegółach wygląda zmiana z jednej kultury na drugą archeolodzy uznają któryś z tych scenariuszy za najbardziej prawdopodobny. W niektórych sytuacjach wiarygodne może być też przyjęcie, że faktycznie doszło do całkowitej wymiany ludności. Jednym z poważniejszych argumentów za uznaniem takiej właśnie wersji zdarzeń będą zmiany w rozmieszczeniu osadnictwa – kiedy zamieszkane dotąd wioski i towarzyszące im cmentarze w pewnym momencie zostają porzucone, a ludzie o kulturze materialnej całkowicie odmiennej od spotykanej dotąd zakładają „na surowym korzeniu” nowe osady, do tego jeszcze w strefach krajobrazowych, które dotychczas nie były preferowane. Z taką sytuacją mamy też do czynienia na przełomie starożytności i średniowiecza na ziemiach polskich.
SigA: W kontekście Wielkiej Lechii przytacza się również wyniki badań genetycznych, które mają wykazywać ciągłość osadniczą danych ludów na podstawie DNA czy haplogrup. Często mówi się o „archeogenetyce”. W jaki sposób archeologia wykorzystuje metody badań genetycznych? Czy rzeczywiście genetyka może rozstrzygnąć spór o pochodzenie Słowian?
Marcin Przybyła: Zwolennicy teorii wielkolechickiej odwołują się przeważnie do wyników badań nad współczesnym zróżnicowaniem genetycznym ludności zamieszkującej Europę. Poza wyjątkowymi sytuacjami wyizolowanych wyspiarskich populacji tego rodzaju ustalenia nie mają jednak większej wartości dla badań nad zmianami ludnościowymi w odległej przeszłości. Dysponujemy obrazem, który ukształtował się na skutek złożonych i trwających tysiąclecia procesów demograficznych, wyciąganie z niego prostych wniosków – kto przybył a kto zawsze mieszkał na tej ziemi to czysta spekulacja. Jeszcze poważniejszym błędem jest utożsamianie określonych haplotypów z grupami etnicznymi – wskazywanie „genu na bycie Polakiem”. Pomijając już fakt, że nie jest to żadna nowoczesna idea naukowa – jak przedstawiają to jej apologeci – lecz pogląd zwyczajnie wracający do założeń dziewiętnastowiecznego naukowego rasizmu, to jej niedorzeczność musi być oczywista dla każdego, kto choć trochę interesuje się historią. Polakiem jest ten, kto mówi po polsku i czuje się Polakiem. Podobnie jak na przykład etnicznymi Niemcami są w większości dzieci Polaków, którzy czterdzieści lat temu wyemigrowali do RFN. Dzieje państw europejskich – zwłaszcza w średniowieczu, ale też i później obfitują w sytuacje, w których dwie lub więcej populacji zupełnie niespokrewnionych ze sobą biologicznie w ciągu kilku generacji tworzyło nową grupę etniczną. Narody, które były przez tysiąclecia impregnowane na napływ „nowej krwi” istniały tylko w świecie fantazji najbardziej radykalnych nacjonalistów XX wieku.
Niewątpliwie perspektywiczny dla archeologii jest natomiast rozwój badań nad tak zwanym kopalnym DNA – pozyskiwanym ze szczątków zmarłych odkrywanych w trakcie wykopalisk. Znów nie dla tego, żeby pokazać, kto ze współcześnie żyjących ludzi jest najbliższym krewnym nieboszczyka sprzed paru tysięcy lat, jak trochę mało szczęśliwie popularyzowano tę metodę w jej początkach. Badania nad kopalnym DNA mogą udzielić nam wglądu w takie aspekty życia dawnych społeczeństw jak formy rodziny, zależność pomiędzy pokrewieństwem i statusem społecznym, a przede wszystkim chronologia i skala migracji. Z powodu różnych ograniczeń technicznych badania te są wciąż w powijakach, niemniej jednak dostarczyły już wielu interesujących obserwacji. Część z nich dobrze ilustruje problem, o którym przed chwilą była mowa. Na przykład okazało się, że wśród madziarskich wojowników o wysokim statusie społecznym, pochowanych na początku X wieku na terenie Węgier, znajdowały się osoby, które na pewno nie przybyły ze stepów Euroazji i prawdopodobnie ich rodziny od generacji zamieszkiwały ziemie nad Dunajem. Najwyraźniej jednak już w ciągu pokolenia od przybycia Węgrów miejscowa ludność w tak dużym stopniu uległa „madziaryzacji”, że w oparciu o źródła archeologiczne jest nie do odróżnienia od potomków przybyszów.
W rozważaniach wielkolechickich, przywoływane są też konkretne stanowiska czy wykopaliska archeologiczne. Na przykład uczestnicy bitwy nad Dołężą (Tollensee), stoczonej ok. 1300 lat p.n.e. mieli pochodzić ze współczesnych ziem polskich i posiadać DNA zbliżone do dzisiejszych Polaków
To w tej sytuacji nasi przodkowe dostali niezłe lanie, bo odkryte tam szczątki ludzkie należą – jak się wydaje – głównie do członków przegranej drużyny. Nie wiem jak ta wizja pasuje do wyobrażenia o Wielkiej Lechii. A poważniej, to opublikowany w Science raport z badań kopalnego DNA zawiera wprawdzie stwierdzenie, że większość przeanalizowanych osobników ma genotyp zbliżony do współczesnych mieszkańców północnej części Europy, ze wskazaniem na Polskę, Austrię lub Szkocję (co swoją drogą pokazuje o jakiej geograficznej precyzji porównań mówimy), ale też autorzy komunikatu wyraźnie podkreślają, że chodzi najprawdopodobniej o lokalną populację, a nie o przybyszów z odległych stron.
To nie jedyny argument turbosłowian. Przywołują również stanowiska i obiekty, jak choćby twierdzę w Sadowiu sprzed 4200 lat, włócznię z wykopaliska w zachodniopomorskim Bolkowie, Grobowce megalityczne w dorzeczu Łupawy sprzed 7 tysięcy lat, czy też dom z Maszkowic sprzed 4 tysięcy lat…
W metodyce para-nauki, o której wspomniałem na początku, każde odkrycie archeologiczne może być argumentem wspierającym z góry założoną tezę. W przypadku wymienionych stanowisk lub znalezisk chodzi po prostu o odkrycia archeologiczne, które zdobyły na tyle duży rozgłos w mediach, że można było się z nimi zapoznać bez poświęcania czasu na lekturę naukowych raportów. Część z nich, jak grobowce z dorzecza Łupawy lub włócznia z Borkowa, pochodzą z epoki kamienia, a więc z bardzo odległych czasów, w których nawet wśród najbardziej zagorzałych autochtonistów niewielu widziało już Prasłowian. Biorąc pod uwagę aktualne ustalenia językoznawców i archeologów, potwierdzone przez badania genetyczne, pierwsi przedstawiciele indoeuropejskiej rodziny językowej pojawili się w Europie Środkowej w zasadzie dopiero u progu epoki brązu, w trzecim tysiącleciu p.n.e. We wcześniejszych odcinkach czasu trudno więc w ogóle mówić o Celtach, Germanach i Słowianach, gdyż języki definiujące te „etnosy” po prostu jeszcze nie istniały. Prehistoryczne warownie z Sadowia i Maszkowic są interesujące, choć z zupełnie innego względu niż sądzą zwolennicy Wielkiej Lechii. W Sadowiu odkryto ślady pierwszej ufortyfikowanej osady z wczesnej epoki brązu na lessach zachodniej Małopolski. Do tej pory sądziliśmy, że na tym rolniczym obszarze – około 2000-1600 lat p.n.e. – występowały wyłącznie otwarte, nieobronne osiedla. Wyjątkowość stanowiska w Maszkowicach polega natomiast na tym, że odsłonięte tam osiedle z około 1700 r. p.n.e. otoczone było kamiennym murem o wyrafinowanej konstrukcji – budowlą wzniesioną w oparciu o wzorce pochodzące z basenu Morza Śródziemnego i zupełnie egzotyczną w naszej części Europy.
Czy w archeologii mamy do czynienia z fałszerstwami obiektów lub wykopalisk archeologicznych?
To się czasem zdarza, choć obecnie niezwykle rzadko. W XIX i w pierwszej połowie XX wieku powszechne były przypadki, kiedy fałszerstwa miały służyć udowodnieniu jakiejś naukowej tezy. Jednym z najbardziej znanych jest czaszka z Pildtown w Wielkiej Brytanii, która miała wpierać pogląd, że Europejczycy rozwinęli się jako autonomiczna (i w domyśle lepsza) rasa, niezależnie od ewolucji człowiekowatych zachodzącej na terenie Afryki. Ostatecznie, w 1953 roku okazało się, że „człowiek z Pildtown” powstał przez połączenie fragmentu czaszki mieszkańca Południowej Ameryki z żuchwą orangutana. Dziś, kiedy słyszy się o celowym sfałszowaniu rezultatów badań to raczej w kontekście presji, jaka wywierana jest na naukowców w niektórych środowiskach. Chodzi o uzyskiwanie efektownych i rewolucyjnych wyników, które można opublikować w renomowanych czasopismach i podnieść w ten sposób prestiż macierzystego ośrodka badawczego. Jakieś dziesięć lat temu w Japonii miał miejsce tego rodzaju przypadek, ale jest to bardzo rzadkie zjawisko. Na pewno czymś częstszym są sytuacje, w których publikowane są niepełne albo niewiarygodne dane, czy to na skutek zaniedbań w metodyce badań, czy też w sytuacjach, w których informacje pochodzą od amatorskich odkrywców i nie mogą być wiarygodnie zweryfikowane.
Turbosłowianie często też twierdzą, że Germanie to Słowianie. Jak Pan Profesor ustosunkuje się do takiej tezy?
To jedna z takich sytuacji, w której należy pamiętać, że przedstawiciele para-nauki nie próbują nawet formułować wypowiedzi, które są spójne logicznie ani też zachować jakiegokolwiek reżimu w zakresie stosowanej terminologii. Czasem Słowianie będą dla nich ludźmi mówiącymi w językach słowiańskich, kiedy indziej genetyczną rasą lub ideą a w razie potrzeby mogą stać się również Germanami. Ważne, żeby argumentacja potwierdzała wyjściową tezę.
Skąd zdaniem Pana Profesora popularność takich pseudonaukowych narracji historycznych jak Imperium Lechitów?
Po części jest to popularność w środowiskach, które łatwo padają ofiarami rozmaitych teorii spiskowych. Jest wielu ludzi wątpiących w otaczająca ich rzeczywistość, którzy chcą usłyszeć, że ktoś ich oszukuje i odbiera im prawdę – widzieć świat w czarno-białych kategoriach. Zresztą, o ile mi wiadomo, niektórzy apologeci Wielkiej Lechii zaczęli swoją karierę od fantazjowania na temat kosmitów odwiedzających Ziemię lub zagrożenia stwarzanego przez szczepionki. Spotkałem kiedyś gorącego wyznawcę koncepcji Imperium Lechitów, który bardzo martwił się antyklerykalnymi poglądami jej twórców i uważał, że można to zmienić poprzez włączenie kreacjonizmu do ich twierdzeń. Wszystkie fantazje udające naukę coś ze sobą łączy i coś do siebie przyciąga.
Pseudonaukowe narracje historyczne – jak Pan to ujął – pociągają ludzi, gdyż nie ma w nich wątpliwości i debat właściwych dla prac naukowych. Proponują wiedzę prostą, pozbawioną tych wszystkich „być może” i „prawdopodobnie”, w których lubują się uczeni. Wydają się również przynosić jakiś progres w stagnacji, w której tkwią badania historyczne. Wiedza podręcznikowa łatwo może sprawiać wrażenie, że od dekad nic się nie wydarzyło w studiach nad początkami polskiej państwowości, natomiast przekonanie się, że jest inaczej wymaga znalezienia odpowiedniej literatury (w morzu bardzo różnej jakości publikacji), co kosztuje sporo czasu. Tymczasem para-nauka ma gotowe, rewolucyjne odpowiedzi, przekazane dalekim od naukowości językiem w dobrze wypromowanych książkach lub na stronach internetowych. Łatwo sięgnąć po te tezy i po godzinie lektury poczuć, że wie się coś, o czym nie mają pojęcia akademiccy uczeni, że bez całej tej kosztownej edukacji można nagle znaleźć się w forpoczcie badań nad przeszłością. Niektórzy ludzie zwyczajnie lubią również zamieszanie, ferment i ducha rewolucji, stąd pojawienie się każdej koncepcji, która neguje tak zwany utarty pogląd (faktycznie w nauce nic nie jest „utarte”), nawet gdyby była ona zupełnie pozbawiona podstaw, przyjmują jako stymulujące dla dalszych badań. Tak mniej więcej tłumaczą się wydawcy niektórych wielkolechickich publikacji, którzy chcą zachować opinię rzetelnych naukowo. Prawda jest jednak taka, że wszelki dialog pomiędzy nauką i para-nauką jest bezcelowy, stąd szkód wyrządzonych przez tą drugą niczym nie da się uzasadnić.
Wreszcie winna jest również sama nauka. Wciąż, zwłaszcza jeśli chodzi o archeologię, brakuje publikacji o charakterze popularnonaukowym. To, co znaleźć można na półkach księgarni to zwykle albo losowo wybrane prace naukowe, albo książki ocierające się już o para-naukę. Przeciętny, zainteresowany przeszłością czytelnik ma przede wszystkim bardzo małe szanse zrozumienia, na czym polega warsztat badacza przeszłości, czy to historyka czy archeologa i jak odległy jest sposób naszego rozumowania od spekulacji para-naukowców. Zwykle nie uczy tego również szkoła, gdzie dominuje wciąż historia polityczna, o prehistorii prawie nie ma mowy, a szersza antropologiczna refleksja jest rzadkością. W końcu wątpliwości, które podnoszone są w samej nauce, zwłaszcza w humanistyce, również przenikają „na zewnątrz” i mogą pogłębiać wrażenie, że sami nie wiemy, o czym mówimy. Rozmaite nurty związane z postmodernizmem, choć wniosły bardzo wiele w nasze zrozumienie tego, na czym polega polityczne uwikłanie nauki, to przyniosły również negację samej metody naukowej. Filozofowie tacy jak Paul Feyerabend, głosząc ideę oporu przeciw oficjalnej nauce i edukacji oraz uznaniowy charakter twierdzeń naukowych, zaprosili na salony czekających dotąd w przedsionku para-naukowych fantastów.
Para-nauki to fantazje, które należą do współczesnej kultury ludowej. Są jednak niekiedy groźne, bo skutecznie udają naukę i mogą stanowić nośnik dla niebezpiecznych ideologii. Narzucającą się wprost analogią do koncepcji wielkolechickiej są pangermańskie narracje, które powstawały w Niemczech pierwszej połowy XX wieku, wyraźnie pod wpływem dzieł Kossinny. Najważniejszym przykładem pozostaje tutaj twórczość Alfreda Rosenberga, czołowego ideologa NSDAP, który w książce „Mit dwudziestego stulecia” (wydanej jeszcze przed dojściem nazistów do władzy) zarysował wizję w zasadzie analogiczną do koncepcji Imperium Lechitów. W odległych prehistorycznych czasach istniała w Europie wielka rasa Germanów-Ariów, która stworzyła wszystkie zaawansowane cywilizacje naszego kontynentu, lecz jej dokonania zostały zapomniane za sprawą judeo-chrześcijańskiego spisku. Dla większości ówczesnych były to bzdury, podobnie jak mrzonki innych archeologów-amatorów: Wilhelma Teudta wplatającego w dzieje Ariów-Germanów mit o Atlantydzie lub Hermanna Wille, który udowadniał, że gotyk nie powstał we Francji lecz wywodzi się z germańskich grobowców megalitycznych. Niemniej jednak w ciągu kilku lat, mniej więcej miedzy 1934 i 1937 rokiem, mit stworzony przez Rosenberga stał się filarem nowego kanonu prehistorii i historii Niemiec, z którym nie polemizowali nawet akademiccy archeolodzy, jeden po drugim zastraszeni lub skorumpowani przez reżim nazistowski. Jakie były konsekwencje tej fantazji wszyscy dobrze wiemy.
Dziękuję za rozmowę!