Doktor Piotr Napierała postawił sobie ambitne zadanie odmitologizowania naszej historii. Wydana ostatnio książka Historia Polski bez mitów jest sążnistym tomem studiów, który w założeniu autora miał „oddzielać grube warstwy mitów” od „istoty” wydarzeń historycznych. Okazuje się jednak, że nie ma odpowiedniego słowa, które określiłyby poziom merytoryczny i edytorski oddanej do rąk czytelników pozycji. Powiedzieć o tej książce, że jest kompromitacją i totalnym niewypałem, to tak jakby nic nie powiedzieć. To strumień świadomości, gdzie ważniejsze od dekonstrukcji mitów i popularyzacji rzetelnej wiedzy jest ego autora.
Długo zastanawiałem się czy pisanie recenzji książki Piotra Napierały to dobry pomysł. Autor publikacji prowadzi kanał w serwisie YouTube, na którym intensywnie publikuje swoje wypowiedzi. Po obejrzeniu kilku materiałów można zauważyć, że autor boryka się z poważnymi zaburzeniami narcystycznymi. Często stosuje knajacki język oraz inwektywy, którymi obrzuca na prawo i lewo wszystkich tych, którzy się z nim nie zgadzają. Uchodzi zresztą za zwolennika liberalizmu, ale w praktyce jest autokratą, stosującym wobec swoich widzów najbardziej prymitywne sztuczki manipulacyjne. Zdecydowanie bardziej jest to przypadek do analizy dla socjologa czy psychologa niż historyka. Z drugiej jednak strony, to osoba podkreślająca na każdym kroku posiadany stopień naukowy doktora (uzyskany na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu). Szczyci się też swoim wieloletnim doświadczeniem akademickim: był wykładowcą na trzech poznańskich uczelniach (Wydział Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM, Wyższa Szkoła Handlu i Usług oraz Wyższa Szkoła Bezpieczeństwa).
Dobra, tych mitów w książce Historia Polski bez mitów Napierały jest tyle, że czas na osobny dedykowany wątek #mitykityNapierały. Zachęcam do śledzenia. pic.twitter.com/smlob8jGep
— Sigillum Authenticum (@SAuthenticum) February 16, 2023
Od pewnego czasu, za pośrednictwem swojego kanału na YouTube Napierała zaczął kreować siebie na szeryfa polskiej historiografii. Zdaniem autora recenzowanej książki w polskiej historii odnajdujemy nie tylko wiele szkodliwych mitów, ale ogólnie jest zaczadzona katolicyzmem i nacjonalizmem. Z pewnością na pewnych poziomach, można byłoby z taką tezą dyskutować, gdyby tylko Napierała opanował podstawowe zasady prowadzenia polemiki. Trudno zaakceptować formę dyskusji, gdy interlokutor obrzuca adwersarza inwektywami typu „katokłamca”, „katozbok”, „prawackie bydle”, „sigillum prierdykum to złośliwa małpa a nie łekspert”, „sygillum to katobrednie nacjololo”, „taa z dupska se wyciungłem. Pokaż przypisy łgarzu”, „prof. Jerzy Wyrozumski tak mówi kretynie. Czytałeś?”, „Katolowi mózg eksplodował. Niech poza rerumpierdziarum poczyta Grzybowskiego i Knechta”. Takie uwagi padły na Twitterze ze strony autora, gdy na bieżąco dzieliłem się swoimi spostrzeżeniami z lektury książki. Myślę więc, że warto poświęcić kilka słów tej książce i przestrzec potencjalnych czytelników przed jej kupieniem.
Wyrób książkopodobny
Kupując dzieło doktora Napierały stracicie nie tylko czas, ale i pieniądze. Gwarantuje wam, że nie przebrniecie przez pierwsze 100 stron. Dlaczego? Książka licząca przeszło 545 stron i zawierająca w sumie 1306 przypisów, nie została poddana korekcie i redakcji. W publikacji roi się od błędów składniowych, stylistycznych i interpunkcyjnych. Co więcej, ani autor, ani korektor książki (dr Maciej Chojnacki), nie potrafią poprawnie skonstruować przypisu, nie mówiąc już o wyborze stylu jego zapisu (mamy w publikacji przegląd praktycznie wszystkich rodzajów odnośników bibliograficznych). Studenci uczą się tego na pierwszym roku studiów, natomiast dla osoby szczycącej się swoim stopniem naukowym i prowadzeniem zajęć dydaktycznych, nieumiejętność stworzenia poprawnego przypisu jest faktem co najmniej kompromitującym.
Jeśli więc chcecie kupić książkę w wersji papierowej (70 zł) lub w wersji cyfrowej (50 zł) w takim stanie, odradzam! Sam kupiłem ten wyrób książkopodobny wyłącznie po to, abyście się nie dali nabrać na kolejną „przełomową i opiniotwórczą” publikację dotyczącą naszej historii. Sprzedawanie książki w tak niedopracowanej formie jest wyrazem braku szacunku dla potencjalnych czytelników. W przypadku autora nie jest w sumie niczym dziwnym, ponieważ widzów swojego kanału na YouTube traktuje w sposób instrumentalny. Zgromadzona widownia służy mu wyłącznie do podbudowania poczucia własnej wartości i zaspokojenia narcystycznych potrzeb, a po wydaniu „książki” dodatkowo traktuje ich jak potencjalne bankomaty.
Objętość jak ego autora
Ponadto objętość wyrobu książkopodobnego jest sztucznie powiększona. Po każdym akapicie tekstu następuje słusznych rozmiarów interlinia. Tak więc książka licząca sobie 545 stron, mogłaby spokojnie zamknąć się w ok. 300 stronach, gdyby ktoś z redaktorów znał się na składzie książek. Nie liczcie też na żadne rozdziały i podrozdziały, wyróżniki czy jakikolwiek projekt typograficzny. Wyrób co prawda jest podzielony na cztery zasadnicze części: Polonia, Sarmatia, Finis Poloniae i Restituto, ale w praktyce wygląda to w ten sposób, że autor rzuca wybranymi przez siebie faktami z historii Polski, nie przejmując się ani spójnością, ani logiką, ani jakąkolwiek zaproponowaną autorską interpretacją procesów historycznych. Książka jest czymś w rodzaju podręcznika do historii według Piotra Napierały. Tylko w ułamku bazuje na własnych ustaleniach i pomysłach, resztę przepisuje z innych książek. Oczywiście, nie jest niczym złym cytowanie i przywoływanie prac innych historyków. Osoba ze stopniem naukowym i doświadczeniem akademickim powinna jednak wiedzieć jak to robić. Przede wszystkim wiedzieć gdzie szukać i z jakich źródeł korzystać. Napierała robi to tak nieudolnie, że zdradza przy tym kompletny brak znajomości literatury przedmiotu.
Fascynacje autora
Autor wyraźnie zafascynował się dwoma głośnymi ostatnio pracami: Adama Leszczyńskiego Historia ludowa Polski oraz Briana Portera-Szucsa Całkiem zwyczajny kraj. Często są one cytowane w przypisach. Abstrahując od poziomu tych dwóch prac, trzeba jednak przyznać, że ci autorzy przynajmniej potrafią składać logiczne zdania w spójną całość. Napierała widocznie również chciał napisać kontrowersyjną książkę, o której będzie się mówić na kanapowych spotkaniach saloniku Gazety Wyborczej. Jeśli gdziekolwiek będzie się mówiło o wyrobie książkopodobnym Napierały to raczej w kontekście jak nisko upadła polska nauka, skoro doktor nauk humanistycznych nie potrafi skonstruować akapitu tekstu pod względem gramatycznym i logicznym. Wyobraźcie sobie, że normalna książka to zestaw firmowych klocków Lego. W przypadku wyrobu Napierały dostajemy pudełko przemieszanych klocków z różnych zestawów, gdzie większość elementów to chińska podróbka dużo niższej jakości. Zdaje sobie sprawę, że autor będzie się bronił tym, że jego wyrób nie rości sobie prawa do bycia monografią naukową. Słusznie, bowiem to nie jest praca badawcza, nawet gdyby autor zdradzał takie dążenia. Jednak, czym właściwie jest ta publikacja? Esejem publicystycznym? Pracą popularnonaukową? Wydaje mi się, że strumieniem świadomości spisywane na kolanie.
Miecz obosieczny
Niestety pisanie książki rewizjonistycznej to miecz obosieczny. Bo z jednej strony mamy dobre intencje i rzeczywiście chcemy zwrócić uwagę czytelnika na pewne przekłamania i nieścisłości, jednak sami możemy wpaść w pułapkę powtarzania utartych w literaturze mitów. Autor niestety przez swoją nieznajomość literatury wpadł jak śliwka w kompot. Nie za bardzo wiadomo z jakimi mitami autor walczy, bowiem ani nie definiuje co rozumie poprzez pojęcie mitu, ani nawet ich nie dekonstruuje. Ucieka chociażby w ogólniki, jak to historiografia PRL-u zakłamała historię, albo jak sami historycy nie są zdolni, aby uwolnić się od stereotypowych wyobrażeń na temat określonych wydarzeń. Myślę, że stereotyp to dobre określnie z czym autor walczy w książce. Walczy ze stereotypem historii, który funkcjonuje wyłącznie w świadomości autora.
Pokaż przypisy, katokłamco!
Tyle tytułem wstępu. W niniejszej recenzji nie będę prostował każdego znalezionego błędu, ponieważ nie zamierzam pomagać autorowi w korekcie (zapowiedział już wydanie drugie poprawione, więc sami rozumiecie). Skupię się na podstawowym zarzucie jaki został skierowany pod moim adresem. Według Napierały nie pokazuję przypisów, bo przecież sam tego nie wymyślił. Cóż, może i lepiej dla autora, że tego nie robiłem, bowiem dopiero za pośrednictwem przypisów możemy prawdziwie dekonstruować hochsztaplerkę warsztatową autora.
Według hipotezy Henryka Łowmiańskiego w 954 r. Siemomysł wsparł powstanie plemienia Wkrzan przeciwko Niemcom. Ok. 960 r. tron odziedziczył Mieszko I. Nie wiadomo, czy razem z Mazowszem i Pomorzem czy bez, a jeśli nawet wraz z nimi to, czy było to władztwo czy szantaż o trybut bądź inny haracz. Jednoczenie kraj utrudniały sieci plemienne, ale ułatwiały podobieństwa językowe i religijne. Jednocześnie nacisk Niemców nie malał, co widać w nawracaniu siłą „niemieckich” Słowian, ale na szczęście dla Polan, w połowie stulecia skupiali się na bezkarnych dotąd Węgrach łupiących Czechy i Bawarię. Od 955 r. Madziarzy siedzieli już jednak spokojnie w znanym nam rejonie mapy Europy, ponieważ ich potęgę złamał król Niemiec Otto I w bitwie nad rzeką Lech, niedaleko bawarskiego miasta Augsburg. Sąsiedzi Polan mieli kontakt raczej nie z królem Niemców, ale z jego margrabiami, tj. lokalnymi władcami terenów przygranicznych. W 963 r. margrabia Gero podbił tereny Łużyczan, osiągając „granicę” państwa Polan2. (s.11)
Przypis 2 odsyła nas do biografii Mieszka I autorstwa Jerzego Strzelczyka pt. Mieszko pierwszy. Chrzest i początki Polski (Poznań 2016), a konkretnie do stron 43-45. Problem w tym, że na wskazanych stronach mamy opis zupełnie innych zagadnień niż te, o których pisze autor! Strzelczyk skupia się na analizie relacji Ibrahima Ibn Jakuba o państwie Mieszka i jego sąsiadach. Ponadto Strzelczyk nie powołuje się na badania Henryka Łowmiańskiego. Zresztą, co to za cytowanie ustaleń z drugiej ręki? Nawiasem mówiąc, autor w ogóle nie odniósł się do problematyki plemienia Polan, które nie jest przecież odnotowane przez kronikarzy z przełomu X i XI wieku.
O autentyczności Bolesława Zapomnianego autor stwierdza:
Z jednej strony dziś o Bolesławie piszą jedynie historycy nie-mediewiści, co wydaje się odbierać grunt legendzie, z drugiej jednak strony historycy mediewiści często są pod wpływem silnych chrześcijańskich poglądów, podobnie jak np. badacze życiorysu historycznego Jezusa; stąd np. wyznający judaizm Hyam Maccoby, autor słynnej książki: Revolution in Judaea: Jesus and the Jewish Resistance z 1973 r., ma diametralne inne podejście do najważniejszej postaci chrześcijaństwa niż większość badaczy. Nauka, także ta historyczna, kieruje się racją, a nie demokracją. (s. 20-21)
Problem w tym, że tylko w Kronice wielkopolskiej pojawia się zanotowany Bolesław Zapomniany (jako syn Mieszka II). Jest to źródło dość późne, bowiem powstałe w XIII wieku i interpolowane w XIV wieku. Dlatego też z racji później proweniencji, nie jest to wiarygodne źródło jeśli chodzi o fakty dotyczące XI wieku. Należy więc uznać, że Bolesław Zapomniany nigdy nie istniał, a został stworzony, odkryty (wymyślony? – jakby powiedział autor) przez ostatecznego redaktora Kroniki wielkopolskiej. Napierała zamiast sprawdzić w literaturze pogląd historyków na ten temat, woli wprowadzać czytelnika w błąd.
Z kolei w 1311 r. wystąpił w większości niemiecki patrycjat Krakowa, zdenerwowany podatkami na wojny Władysława Łokietka i poparł władcę Czech Jana Luksemburskiego. Wbrew mitom nie był to bunt etniczny, lecz prawny. Łokietek tradycyjnie lekceważył przywileje miejskie i prawa magdeburskie, które już od wielu dekad regulowały życie i politykę krakowską. Duża ilość Niemców wynikała raczej z reform miast na prawie magdeburskim niż z jakiejś proniemieckiej polityki wcześniej, jak sugerowała antyniemiecka propaganda czasów PRL46. (s. 41)
Przypis 46 odsyła do książki Andrzeja Zielińskiego Władysław Łokietek. Niezłomny czy nikczemny? (Warszawa 2010) na stronę 117. Okazuje się, że autor źle cytuje, bo z kontekstu wychodzi, że chodzi raczej o strony 118-127. Nie ma tam jednak nic o antyniemieckiej propagandzie z czasów PRL, a jedynie wzmianka, że w historiografii wyrażany był pogląd przez historyków, że konflikt między mieszczanami a Łokietkiem miał charakter etniczny.
Co najmniej siedemnastu rajców miejskich powieszono, jeśli nie umieli dostatecznie dobrze wypowiedzieć słów „soczewica, koło miele młyn”, dobra bogaczy takich jak Tylman Brand czy Hermann z Raciborza – skonfiskowano, rodziny skazańców wyrzucono poza nawias społeczny47. (s. 42)
Przypis 47 odsyła nas znowu do książki Andrzeja Zielińskiego Władysław Łokietek. Niezłomny czy nikczemny? na stronę 115. Cóż, tutaj mamy przykład, a właściwie pułapkę na czym się kończy cytowanie wtórnych prac popularnonaukowych. Test językowy soczewica, koło, miele młyn to mit. Pisało o tym ostatnio Piotr Okniński, „Soczewica, koło miele młyn”. Dochodzenie źródłoznawcze, [w:] Zapożyczenie. Cytat. Reinterpretacja, red. A.T. Granowski, R. Kasperski, R. Rutkowski, Warszawa 2021, s. 179-191.
Ludwik [Węgierski – przyp. AW] na zjeździe we Wrocławiu w marcu 1372 r. zrzekł się praw do Śląska, co było wymagane do podpisania pokoju z Czechami. Ludwik miał podobny problem jak wcześniej Kazimierz – brak męskich potomków. W Polsce kobiety władzy nie dziedziczyły. Oczywiście można było przymknąć na to oko, ale tylko w zamian za kolejny już ważny szlachecki przywilej (tzw. przywilej koszycki – 1374 r.). Podatek szlachty od ziemi stał się jedynie symboliczny (w 1381 r. podobny prezent dostanie kler). Lata do 1377 to agresja litewska aż po Tarnów i polsko-węgierski odwet. s. 53-54
Obniżenie podatków przez Ludwika Węgierskiego jest dużo bardziej skomplikowane niż to się wydaje na pierwszy rzut oka. Owszem obowiązywał podatek w wysokości 12 groszy, ale nie był to podatek stały – był płacony ekstraordynaryjne. Przywilej koszycki wprowadzał podatek stały (tzw. poradlne, czyli 2 grosze z łana kmiecego osadzonego). Wbrew pozorom, dzięki temu przywilejowi zapewniono stały dochód skarbcowi królewskiemu. Więcej na ten temat pisał Józef Matuszewski (Przywileje i polityka podatkowa Ludwika Węgierskiego, Łódź 1983, s. 102–103). Polecam również rozprawę Andrzeja Marca prezentująca przy okazji szerszy kontekst rządów możnowładców w czasie bezkrólewia (Pod rządami nieobecnego monarchy. Królestwo Polskie 1370-1382, Kraków 2017, s. 67-70, 83-103).
Dnia 7 grudnia 1376 r. królowa Elżbieta oraz jej dwór ucztowała i tańcowała na Wawelu, ale jej ludzie próbowali ukraść polskiemu panu Przedborzowi wóz siana. Królowa wysłała ludzi, by zbadali niesnaski, ale to tylko pogrążyło sprawę. Ktoś zabił strzałą starostę Jaśka Kmitę, który spadł z konia i zmarł. Polscy rycerze i służba rzucili się wówczas na Węgrów i zabijali wszystkich, którzy wpadli im w ręce (dwóch schronił u siebie Przedborz). Ponoć miało zginąć ponad stu sześćdziesięciu Węgrów. Nienawiść polska do Węgrów i ich ździerstw – długo tłumiona, tego dnia wybuchła. Elżbieta załamana wyjechała do ojczyzny rezygnując z reprezentowania swego syna w Krakowie. Dalsze lata madziarskich rządów w Polsce nie szły wiele lepiej; w kwietniu 1378 r. Kraków spłonął zająwszy się ogniem z piekarni. Przeciwko nadużyciom węgierskich urzędników zawiązały się druga i trzecia znana konfederacja szlachecka w historii Polski, czyli rokosz w Gliniankach (1279-1280) i konfederacja Bartosza Wezenborga z Odolan (1281-1282)64. (s. 54)
Przypis 64 odsyła znowu do książki Andrzeja Zielińskiego Zabić króla (Warszawa 2020) na stronę 135. Problem w tym, że na wspomnianej stronie nie znajdziemy natłoku informacji podanych przez autora. To fragment będący suplementem do książki Zielińskiego, w którym krótko scharakteryzował rokosze i konfederacje Rzeczpospolitej. Ponadto Napierała pomylił się w datowaniu rokoszu zarówno w Gliniankach i konfederacji Bartosza Wezenborga o 100 lat. Zresztą dzieło Zielińskiego to mało wymagająca książeczka popularnonaukowa, która nie rości sobie praw do głębszej analizy.
W 1364 r. król ufundował akademię w Krakowie na wzór uniwersytetów w Padwie, Bolonii i Neapolu. Tak naprawdę najwięcej wzorców wzięto z Neapolu, jedynie werbalnie powołując się na bolońskie62. Studentów zwolniono z ceł i opłat. Władca nie dożył niestety stanięcia uczelni w pełni na własnych nogach. (s. 52)
Przypis 62 odsyła nas do monografii Jerzego Wyrozumskiego o Kazimierzu Wielkim na stronę 196. Nie będę się czepiał, bo sens wywodu profesora rzeczywiście się zgadza. Zwróciłem na Twitterze uwagę na zdanie Władca nie dożył niestety stanięcia uczelni w pełni na własnych nogach, które stylistycznie brzmi dziwnie i stanowi przykład tzw. napierałek – a więc zdań, sformułowań, które skonstruować (i zrozumieć) potrafi tylko Piotr Napierała.
W 1480 r. zmarł Jan Długosz, wybitny kronikarz, ale także niebezpieczny fantasta; to on bowiem podłożył fundament pod szesnastowieczny szkodliwy szlachecki rasizm, twierdząc, że szlachta polska pochodzi od starożytnych Sarmatów, a nie od Lechitów, Polan czy Litwinów. Dla porównania podobne teorie we Francji z Frankami w roli analogicznej do Sarmatów głoszono dopiero w XVIII w. (Henri de Boulainvilliers) i to nieśmiało, zaś w Szwecji chłopi i mieszczanie nie dali się zdominować nigdy na tyle, by podobne niedorzeczności mogły być głoszone. (s. 66)
W tym przypadku nie mamy przypisu, a przydałby się, skoro autor nie żałował ich w swoim wyrobie książkopodobnym. Jan Długosz był po prostu kronikarzem działającym w określonej epoce przedkrytycznej historiografii. Nazywanie go dzisiaj fantastą jest tezą publicystyczną. Natomiast jeśli to Długosz miał położyć fundament pod „szlachecki rasizm” polecam lekturę monografii Joanny Orzeł Historia-tradycja-mit w pamięci kulturowej szlachty Rzeczypospolitej XVI-XVIII wieku (Wilanów 2016), która pokazuje złożoność elementów kultury umysłowej szlachty dawnej Rzeczpospolitej.
Zapewne wielu ludzi w średniowieczu nie wierzyło w kulistość ziemi, w tym także wielu duchownych, ale np. Chistoforo Colombo korzystał z argumentów o tejże kolistości francuskiego kardynała Pierre’a d’Ailly zawartych w jego książce „ Imago mundi”. Nie znaczy to, że Kościół nie potrafił być wrogi nauce i sekciarski. Dzieło Copernicusa znalazło się na papieskim indeksie ksiąg zakazanych w 1543 r. i było na niej do XIX w. Sysktus V, papież w latach 1585-1590 zamknął watykańskie archiwa dla świeckich uczonych. (s.105)
Napierała może twierdzić, że to skrót myślowy, ale w książce która ma odmitologizować naszą przeszłość powinniśmy się trzymać twardych faktów, a nie naszym widzimisię. Dzieło Mikołaja Kopernika „De revolutionibus orbium coelestium” zostało wpisane na indeks ksiąg zakazanych 5 marca 1616 r.
Sojusz kleru i szlachty, wobec słabości monarchów musiała przynieść zniewolenie chłopów. Dziś Tomasz Piątek, protestant, umiarkowany lewicowiec i pisarz ma sporo racji, gdy przypomina, że polski chłop czasów renesansu i baroku: „…uciemiężony bywał przez swoich gorzej niż przez zaborców. To tragiczne, że najważniejsze sprawy w naszej historii stały się tabu i to nie zakazanym, tylko takim wymazanym z pamięci. Nikt – poza kilkoma zupełnie niesłyszanymi historykami i intelektualistami – nie mówi o tym, czym była ta wspaniała wolna sarmacka Polska. A była wielkim niewolniczym gułagiem dla 90% społeczeństwa, tzw. chłopstwa. Pańszczyzna wynosiła czasem siedem dni morderczej pracy w tygodniu, szlachcic mógł bezkarnie zabić swojego chłopa, często go też torturował. Nie było policji, która by egzekwowała wyroki, więc szlachcic też nie wiedział, czy nagle ktoś go bezkarnie nie zabije. W 1989 r. mówienie o tym nie było jeszcze tabu169…”. (s. 107)
Przypis 169 odsyła nas do bloga „Pis-da” i wywiadu z dziennikarzem Tomaszem Piątkiem. Oczywiście Napierała idzie razem z modą i powtarza kocopoły różnej maści chłopomanów. Autor, co pokazują przypisy oraz bibliografia, nie zna właściwie żadnej nowej i aktualnej monografii z zakresu badań nad historią chłopstwa.
Konkluzja
Być może w tym miejscu was zawiodę, bo chcielibyście więcej napierałków. Myślę, że podane przykłady wystarczą do oceny z jaką publikacją mamy do czynienia. Mam nadzieję, że do dekonstrukcji napierałków dołączą kolejni blogerzy i popularyzatorzy. Osobiście liczę na koleżanki i kolegów z fanpage’a Rzeczpospolita Obojga Narodów, którzy już od jakiegoś czasu wyjaśniają błędy i przeinaczenia Piotra Napierały.
Nie mam kompetencji, aby ocenić poszczególne wątki, dlatego zostawiam to innym. Niemniej, wydaje mi się, że w dalszych partiach tekstu, np. opisujący dzieje Polski w XIX i XX wieku, jest pod względem narracyjnym i faktograficznym ciut lepiej. Jednak rację ma prof. Marek Bankowicz oceniając inną książkę Napierały Fryderyk II Wielki jako władca liberalny w ramach przewodu habilitacyjnego (dodajmy pozytywnej opinii, ostatecznie Napierała nie uzyskał habilitacji):
Jakkolwiek trudno przy tym wszystkim nie zauważyć, że niekiedy Habilitant popada w nadmierną fascynację osobą swojego bohatera. Minimalizuje, albo nawet całkiem pomija, fakty i okoliczności, które każą wprowadzić do wizerunku Fryderyka II pewne rysy, bo był to władca niewątpliwie wybitny, chociaż przecież nie idealny” […] Oczekiwałbym większej i bardziej pogłębionej, niż to ma miejsce w recenzowanej książce, polemiki z badaczami i historykami różnej proweniencji zajmującymi krytyczne stanowisko wobec Fryderyka II. Habilitant wprawdzie przywołuje ich tezy, ale w wymiarze dość ogólnym i najwyraźniej w tym kontekście nie ma dostatecznej cierpliwości do szczegółowych wywodów polemicznych, w rezultacie czego zbyt łatwo przechodzi do konkluzji typu, że jeden krytyk pisał „anachronicznie” i dopuszczał się „niesprawiedliwie surowej oceny Prus”, inni reprezentowali „ciaśniejsze protestanckie umysły konserwatywne”, ktoś przedstawił pracę, która „nie ma wiele wspólnego z naukową rzetelnością, jest raczej emocjonalnym rejestrem śląskich krzywd” i „popada często w puste moralizatorstwo i przesadę”, a kolejny autor był historykiem „bardzo uprzedzonym do króla Prus.
Podobne odczucia towarzyszą podczas próby lektury Historii Polski bez mitów, tyle że patologiczny subiektywizm autora został pomnożony tutaj razy tysiąc. Ktoś kto był uważany za kwiat polskiej nauki, stał się jej chwastem. Niestety narzucając swoje zdanie, autor nie przekona nikogo do swoich racji. Na koniec chciałbym się odnieść do jednej z uwag Piotra Napierały, jako swoistej odpowiedzi na moje wrzutki fragmentów jego książki na Twitterze:
Pozostawmy to ocenie czytelników normalnych, a nie takich katozboków jak ty zygillum sarmatikum.
Śmiem twierdzić, że jeżeli książka jest słaba warsztatowo, normalny czytelnik porzuci lekturę.
Artur Wójcik