O co chodzi z fantazmatem Wielkiej Lechii? Czy rzeczywiście naukowcy kłamią? Dlaczego pseudohistoryczne teorie zyskują popularność? Czy Lelewel był pruskim agentem? Jak naukowcy reagują na argumenty turbolechitów i turbosłowian? O to postanowiłem zapytać doktora hab. Henryka Słoczyńskiego, historyka z Uniwersytetu Jagiellońskiego, badacza polskiej myśli historycznej, szczególnie jej twórców z epoki romantyzmu, krakowskich konserwatystów oraz malarstwa historycznego Jana Matejki.
SigA: Na początek naszej rozmowy chciałbym ironicznie zapytać, jak Pan Profesor czuje się jako jeden z manipulatorów, zakłamujących „prawdziwą” historię Polski, zwłaszcza tę przedchrześcijańską? Taki bowiem zarzut pojawia się nagminnie w rozważaniach zwolenników Imperium Lechitów, skierowany wobec ogółu historyków, którzy ich zdaniem nie mówią całej prawdy, manipulują źródłami, piszą historię pod dyktando swoich mocodawców – wrogów naszej ojczyzny, identyfikowanych zwykle z Niemcami oraz Watykanem.
Henryk Słoczyński: Jako historyk będący obiektem takich oskarżeń oczywiście nie czuje się dobrze (śmiech). Mówiąc jednak poważnie, tezy wyznawców idei Imperium Lechitów zmierzające ewidentnie do zdezawuowania całej wiedzy historycznej, trudno traktować z powagą. Widać tam gołym okiem brak elementarnego zrozumienia na czym się ona opiera, jak powstaje, do jakiego stopnia jest zbiorowym wysiłkiem wielu wieków, etc. Tego typu oskarżenia wobec uczonych są wysuwane przez osoby, które nie mają żadnych kompetencji merytorycznych. Nie uważam, by zasługiwały one na poważną dyskusję. Poważnym problemem jest natomiast to, że tego rodzaju koncepcje znajdują zwolenników. Z tego co słyszę, niektóre książki opisujące rzekome Imperium Lechitów rozchodzą się bardzo dobrze. Rosnąca popularność tak nierzetelnej literatury w kraju, w którym kupuje się i czyta niezbyt wiele książek, jest niepokojącą tendencją.
Dlaczego więc historycy w pewnym momencie stwierdzili, że dzieje przed Mieszkiem, opisywane przez kronikarzy, są mitologią początków naszego państwa, czy mówiąc kolokwialnie, że zostały zmyślone?
Jak wspomniałem, nasza wiedza historyczna stanowi efekt wielowiekowego procesu, trwającego zwłaszcza od czasu, kiedy zaczęto stosować erudycyjną krytykę źródła. Jak Pan zapewne wie, za taką datę graniczną w historiografii uważa się na ogół wykazanie przez Lorenzo Vallę, że słynna Donacja Konstantyna jest świadomym fałszerstwem, co stało się w połowie XV wieku. Z czasem ukształtowała się społeczność badaczy przeszłości, która respektowała precyzowane w jej obrębie metody i techniki postępowania i w oparciu o wiedzę filologiczną, teologiczną, polityczną, społeczną etc. dokonywała weryfikacji informacji zawartych w źródłach, ich gromadzenia, wreszcie – tworzyła na ich podstawie obrazy mniejszych czy większych fragmentów przeszłości. Choć od wieków przeszłość tę badało w różnych krajach coraz liczniejsze legiony badaczy, to jest oczywiste, że zawsze muszą pozostać ogromne luki. Ale też wielką ilość podstawowych faktów wolno uznać naukowo stwierdzone i niepodważalne; tworzą one pewien zasadniczo trwały zrąb. I na takiej podstawie historycy mogą tworzyć pozbawione logicznych sprzeczności obrazy, do których nadto włączają fakty uznane za prawdopodobne. Takiej oceny dokonują w zgodzie ze swym ogólnym obrazem świata, toteż rezultaty się różnią, nieraz ogromnie. Prócz tego ciągle odkrywa się nowe fakty, toteż nasz obraz przeszłości będzie się ciągle zmieniał. Wyznawcy wiary w Wielką Lechię nie działają jednak w ten sposób, nie próbują wypełniać luk, tworzą fantastyczny obraz absolutnie nie dający się pogodzić z wiedzą, z faktami, których nie da się podważyć.
Zauważmy rzecz podstawową – gdyby rzeczywiście istniało „Imperium Lechitów” obejmujące ziemie dzisiejszej Polski, to w czasach od głębokiej starożytności po średniowiecze byłby to potężny czynnik polityczny ówczesnego świata. Czego dowodzi więc fakt, że wiedza o takim państwie pojawia się tylko gdzieś sporadycznie, w pojedynczych źródłach? Na dodatek w źródłach powstałych nie wtedy, kiedy miały dziać się opisywane w nich zdarzenia, tylko setki lat później? „Natchnieni” autorzy książek o Imperium Lechitów całkowicie ignorują kwestię wiarygodności swych źródeł, nie są nawet w stanie ich literalnie odczytać. Z jednego z licznych wywiadów internetowych ich guru, Pana Bieszka można się dowiedzieć, że nie zna on nawet łaciny, bez której przecież badania starożytnych pism czy średniowiecznych nie sposób sobie wyobrazić. Stawiam więc pytanie, jak można zweryfikować obraz dziejów Polski, Europy, nawet świata od 3 tys. lat p.n.e. wstecz, nie dysponując podstawową umiejętnością czytania źródeł w języku łacińskim, nie wspominając już o grece czy językach Bliskiego Wschodu, gdzie też przecież miały sięgać wpływy Wielkiej Lechii?
Wizja takiego imperium stoi w ewidentnej sprzeczności z wielką liczbą pewnych źródeł, nie tylko pochodzących z ziem słowiańskich i ich bliskiego sąsiedztwa. Istnieje ogrom źródeł arabskich (także o wiele starszych od zapisków źródłowych o Polsce, które uznajemy za autentyczne), pokazujących, że ziemie słowiańskie były rezerwuarem niewolników dla krajów islamu. I to jest niezbity fakt historyczny. Pierwszy tę kwestię podniósł już w połowie XIX wieku Karol Szajnocha. Można to uznać za akt wielkiej odwagi, zważywszy jak ważna dla ówczesnej świadomości Polaków była idea Słowian jako ludu, który immanentnie nosił w sobie ideę wolności.
Dobrze, ale jeśli spojrzymy na nasze źródła narracyjne (średniowieczne i nowożytne), właściwie żadne nie zaczynają naszej historii od Mieszka, tylko kilkanaście wieków wstecz, wywodząc nasze państwo od króla Lecha czy Sarmata. Często więc, pada argument, że skoro tak podają źródła, to musi być to prawda!
Ani nie musi, ani nie może. O tym, że żadnego imperium lechickiego nie było, rozstrzyga w sposób absolutny argumentacja ex silentio, czyli fakt milczenia źródeł. O istnieniu państwa o tej wielkości i potędze wiedzielibyśmy wprost z setek kronik oraz tysięcy dokumentów i innych źródeł. Przekazy, na które powołują się rzecznicy Wielkiej Lechii trzeba też skonfrontować z kronikami opisującymi dzieje innych plemion i narodów. Otóż prawie wszędzie średniowieczni autorzy starali się wyprowadzić dzieje swojego państwa z głębokiej starożytności, powiązać z treścią dzieł szacownych autorów antycznych czy wiedzą pochodzącą z Biblii. W ówczesnym dziejopisarstwie było to rzeczą normalną. Gdybyśmy wszystkim tym tekstom dali wiarę, to wielu podanych tam faktów nie dałoby się wzajemnie pogodzić, narracje te wchodzą ze sobą nieraz w zasadniczą kolizję. Dziejopisarze opisujący rzekome dzieje przedchrześcijańskie czynili to w najlepszej wierze, w przekonaniu, że ranga instytucji, dynastii czy narodu, jest tym większa, im świetniejszą przeszłość można im przypisać. Mogłoby się wydawać, że współczesny człowiek wyzwolił się już generalnie z tego rodzaju myślenia, ale fenomen „lechickiego imperializmu” nakazuje ostrożność. Jak widać nie brak myślących, że ranga dzisiejszej Polski zwiększy się przez to, jeśli „dowiedzie” się, że już w starożytności byliśmy wielką potęgą, przed którą drżeli wielcy tego świata.
Skoro wyjaśniliśmy, że historycy nie fałszują historii o Wielkiej Lechii, to może jednak ktoś inny się tym zajmuje? Na przykład Kościół Katolicki, na czele z Watykanem. W teoriach turbolechitów przytacza się często tezy o tym, że Kościół palił lechickie księgi, wspomina się chociażby konfiskaty wydania kronik Macieja Miechowity w 1519 roku, czy też wstrzymywanie druku Roczników Jana Długosza, co miało być świadomym i zaplanowanym działaniem w celu ukrycia przedchrześcijańskiej historii Polski.
Te przypadki są dobrze znane i opisane w literaturze. Kronika Macieja z Miechowa nie została rozpowszechniona w pierwotnej wersji z zupełnie innych powodów. Można powiedzieć, że już wówczas Polska była wyjątkowym krajem, w którym kronikarzowi – kolokwialnie mówiąc – mogło wpaść do głowy, żeby o swoich panujących napisać rzeczy jawnie deprecjonujące. Każdy czytelnik dopowie sobie bez trudu, jaki byłby los wypowiadającego takie oceny, gdyby stało się to w ówczesnej Anglii czy Rosji. Miechowita krytycznie ocenił rządy Aleksandra, przedstawiając go jako władcę o nietęgim rozumie, a Jana Olbrachta i brata obu tych królów, kardynała Fryderyka Jagiellończyka, oskarżył o życie niemoralne, podając przy tym wielce wstydliwe informacje. Przytoczył również spekulacje dotyczące ojcostwa synów Władysława Jagiełły – Władysława Warneńczyka i Kazimierza, związane z oskarżeniami królowej Sonki (żony Jagiełły) o rzekomy romans. Taki przekaz był obrazą majestatu i uderzał to w stabilność systemu władzy, bo oto podawano w wątpliwość, czy faktycznie rządzą potomkowie Władysława, czy może potomkowie któregoś z rycerzy, z którymi zadawała się jakoby królowa Sonka. To były rzeczywiste powody, dla których kronikę rozpowszechniono dopiero po przeróbkach Josta Decjusza.
Ale to wszystko nie ma znaczenia w kontekście Pana pytania, ponieważ w tej „zakazanej” wersji dzieła Macieja z Miechowa nie było tych rewelacji, na które powołują się rzecznicy „Imperium Lechickiego”. To, co piszą w tej kwestii dobitnie pokazuje, że nie stać ich nawet na najprostsze odczytanie dawnych autorów. Otóż te rewelacje zostały właśnie dodane przez Decjusza – sam Miechowita tylko bardzo ogólnie pisał, że dzieje różnych pochodzących z Sarmacji ludów należą do prehistorii Polski! Tak więc podstawą stwierdzeń p. Bieszka i innych jest dzieło pisarza niemieckiego (rodowe nazwisko Dietz), a jego patronem – prymas Kościoła katolickiego w Polsce (Jan Łaski)!
Zakaz publikacji Roczników Długosza też miał zupełnie inne przyczyny – stało się tak z powodu wielu krytycznych uwag o przodkach ówczesnych prominentnych rodzin magnackich. Wprowadzono go konstytucją (ustawą) sejmową, gdzie przedstawiono obłudną argumentację, że skoro podaje ono tak wiele szczegółowych informacji geograficznych, to mogłoby być doskonałym przewodnikiem dla wrogich armii, dokonujących inwazji na Rzeczpospolitą. Zakaz nie miał więc nic wspólnego z fantastyczną wizją przeszłości przedchrześcijańskiej Polski u Długosza. Co więcej, w kręgach, które go przeprowadziły, właśnie w tym okresie, tworzone były coraz częściej legendy genealogiczne, „historie” rodowe, nawiązujące do rzekomej chwalebnej antycznej przeszłości Polski. W tego typu pisarstwie istnieje wiele wątków, do których tacy ludzie jak Pan Bieszk nie dotarli z uwagi na swą ograniczoną erudycję. Nie uwzględnili chociażby szeregu ówczesnych herbarzy, które znakomicie mogłyby wzbogacić ich pseudoargumenty. Mam tu m.in. na myśli mit pochodzenia szlachty litewskiej od Palemona, który wraz z towarzyszami miał przybyć z Rzymu. Mogłoby to przecież tworzyć wizję swoistej równorzędności Imperium Lechitów i Imperium Rzymskiego. Może jednak lepiej im nie podpowiadać, bo jak się o tym dowiedzą, to są gotowi do serwowania tego typu nowych rewelacji w swoich książkach (śmiech).
Zwłaszcza, że mamy tu paradoks. Z jednej strony Kościół niszczył dowody i źródła o Wielkiej Lechii, a z drugiej strony dostojnicy kościelni sami pisali o Lechii, jak chociażby Mistrz Wincenty (biskup krakowski), domniemany autor Kroniki Wielkopolskiej Godzisław Baszko (kustosz katedry poznańskiej), Dzierzwa (franciszkanin), Jan Długosz (kanonik krakowski), Maciej Miechowita (kanonik krakowski). Do tego dodajmy jeszcze spisywane roczniki katedralne czy klasztorne…
Właśnie! Jeśli Kościołowi miałaby przeszkadzać wizja potęgi przedchrześcijańskiej Polski, to przecież mistrz Wincenty i jego następcy nie pisaliby o tej głębokiej prehistorii Polaków w aspekcie związków np. z Aleksandrem Macedońskim czy Juliuszem Cezarem. A przecież Wincenty Kadłubek nie był zwyczajnym biskupem, był postacią czczoną przez Kościół; po jego śmierci trwał spontaniczny kult, który po kilku wiekach stał się ważną przesłanką jego beatyfikacji (w 1764 roku). Czy taka byłaby pamięć o człowieku, gdyby jego dzieło, jego wizja przeszłości sprawiała tyle problemów?
W ogniu krytyki znalazł się również Joachim Lelewel, XIX-wieczny historyk i polityk. Zwolennicy Imperium Lechickiego widzą w nim osobę, która miała przyczynić się do fałszowania historii Lechii. Miał współpracować z zaborcą niemieckim, bo sam był z pochodzenia Prusakiem, co było też na rękę Kościołowi Katolickiemu…
Henryk Słoczyński: Tak, słyszałem że Joachim Lelewel podpadł zwolennikom Wielkiej Lechii, gdyż uznał za falsyfikat wydaną w 1825 roku tzw. Kronikę Prokosza. Lelewel był już wtedy wybitnym erudycyjnym badaczem, stosującym wszelkie reguły krytycznego badania. Był z pewnością pierwszą osobą na ziemiach polskich, która mogła się w tej sprawie fachowo wypowiedzieć. Z czasem jednak wbrew zasadom krytycznego postępowania i elementarnego sceptycyzmu stworzył swoją wizję prehistorii Polski, odwołując się zresztą do tego, co napisał mistrz Wincenty. Nie ma ona jednak nic wspólnego z tym, co piszą współcześnie twórcy konceptu Imperium Lechitów.
Zwolennicy Imperium Lechickiego zupełnie bezpodstawnie oskarżają Lelewela o wiele „grzechów”. Jak Pan przytoczył, okrzyknięto go kimś w rodzaju narzędzia zaborców i Kościoła, rzecznikiem ich interesów. To są kompletnie absurdalne zarzuty, których nieprawdziwość można udowodnić setkami faktów. Przede wszystkim Lelewel permanentnie krytykował w swoich pismach o dziejach Polski Kościół Katolicki, zarazem jego wizja historii jest mocno antyniemiecka. Ale to, że była jaskrawo antykatolicka, nie oznacza, że była antychrześcijańska! O tym trzeba pamiętać, bo jak wielu wówczas sprowadzał pierwotne chrześcijaństwo do zasad wolności, równości i braterstwa – haseł umieszczonych na sztandarze rewolucji francuskiej. Lelewel uważał, że te wartości są największym, odwiecznym skarbem ludzkości, natomiast katolicyzm, jego doktrynę społeczną i organizacji Kościoła uważał za ich zaprzeczenie. Teza, że radykalnie krytykując tę instytucję miałby zarazem w czymś jej służyć, jest kompletną niedorzecznością. Będąc profesorem w Wilnie mocno angażował się w działania radykalnie antyklerykalnego „Towarzystwa Szubrawców” i był w związku z tym w stałym konflikcie z wileńskimi jezuitami.
Faktem jest, że rodzina Lelewela miała korzenie niemieckie, jego dziad był lekarzem nadwornym Augusta III, ale już ojciec był polskim patriotą, skarbnikiem Komisji Edukacji Narodowej, postacią ogromnie zasłużoną dla Polski. Joachim Lelewel był również polskim patriotą, jakkolwiek w tym okresie wielkim admiratorem cara Aleksandra I, co wtedy nie stało w sprzeczności. Wystarczy wspomnieć, że słynna pieśń Boże, coś Polskę… została stworzona na cześć tego cara, którego wielu Polaków uważała za dobroczyńcę. Samo dowodzenie, że nie mógł być obiektywny w sprawie kroniki Prokosza jest całkowicie chybione. Zwolennicy Imperium Lechitów, którzy tropią rzekomą nieuczciwość badaczy historii, nie potrafią sprawdzić prostych faktów. Już tylko ów wątek rzekomej stronniczości Lelewela pozbawia ich wszelkiej wiarygodności.
Czy prawdą jest, że Joachim Lelewel był masonem?
Nie jest to wprost udokumentowane, ale tak jest z reguły z przynależnością do lóż masońskich, które przecież zawsze strzegły tajemnic swych archiwów. Tym niemniej w literaturze przyjmuje się za oczywistość, że Lelewel należał do loży masońskiej i jego antykościelne zaangażowanie z tym właśnie się wiązało. Nawiasem mówiąc, jeżeli zwolennicy Wielkiej Lechii łączą zarzut służenia Kościołowi i masonerii zarazem, to rzeczywiście szczególny to musiał być fenomen (śmiech).
W tym kontekście warto może przypomnieć znamienne a mało znane okoliczności śmierci Lelewela. Przez całe życie był on w konflikcie z Kościołem, ale zarazem osobą religijną, w duchu oświeceniowej „religii naturalnej”. Jednak niedługo przed śmiercią zaprzyjaźnił się w Brukseli z pewnym belgijskim księdzem i wszedł na drogę pojednania z Kościołem. Zachował się jego krótki niedokończony testament, gdzie przecząc temu tak wyraźnemu ostrzu swego pisarstwa, stwierdził: „urodzony i wychowany w Kościele rzymsko-katolickim, byłem i jestem wierny temu Kościołowi z wolnością mego sumienia”. Wyrażał tam także wolę otrzymania „pociechy religijnej”, tj. zapewne sakramentów. Gdy wieści o „grożącym” nawróceniu Lelewela rozeszły się wśród emigracji, dwóch osobników przybyło do Brukseli i wbrew woli dogorywającego Lelewela wywieźli go do Paryża, gdzie tuż po przybyciu zmarł. Według Ignacego Chrzanowskiego ci ludzie byli masonami, którzy chcieli zapobiec nawróceniu, uznając je za swoistą kompromitację swej organizacji. Inni pisali zaś o intencji zawładnięcia archiwaliami i rękopisami Lelewela, by nie wpadły w niepowołane ręce. Nie wiadomo przy tym, jakiego rodzaju miały to być dokumenty, nie będę więc snuł domysłów, bo to mogłoby zaprowadzić na drogi myśli twórców „Imperium Lechitów” (śmiech).
Gdyby Pan Profesor mógł jeszcze sprecyzować: na czym miała polegać koncepcja pierwotnego objawienia Joachima Lelewela?
Idea pierwotnego objawienia towarzyszyła od najdawniejszych czasów chrześcijaństwu, stanowiła zgodne z przekazem Biblii dopełnienie dogmatu o grzechu pierworodnym. Dopełniając myśl, że człowiek otrzymał w akcie stworzenia fundamentalne wartości etyczne, które następnie zatracił, Lelewel przypisał swoistą treść tym pierwotnym, pochodzącym od Boga prawdom. Utożsamił je z zasadami „gminowładztwa”, które dostrzegł w Słowiańszczyźnie przedchrześcijańskiej. Słowianie żyjąc na uboczu historii mieli zachować tę boską prawdę, którą powinna kierować się ludzkość. W rezultacie stworzył spekulatywną wizję początków, jakich w tej epoce powstało niemało. To co wyróżnia działania Lelewela, to rozbudowane próby empirycznego dowiedzenia prawdziwości tych wyobrażeń, które nieraz przechodzą w fantazje oderwane od realiów i źródeł. Jeszcze dalej posunął się kontynuator tych koncepcji, August Bielowski (skądinąd zasłużony dla polskiej historiografii jako wydawca źródeł), którego niektóre wywody swą śmiałością mogłyby nieledwie konkurować z pomysłami dzisiejszych twórców Imperium Lechitów. Liczył się jednak z wieloma wcześniejszymi ustaleniami i nie stworzył z niczego – tak jak oni – nieistniejącego podmiotu na wszechświatową skalę.
Czy mógłby Pan Profesor mógł przybliżyć te pomysły Bielowskiego?
Bielowski uznał za wiarygodny przekaz średniowiecznych: Mateusza Cholewy i Miorsza (czyli Mistrza Wincentego i Mierzwy) o najdawniejszych dziejach Polaków, przekonując zarazem, że odnosi się on nie do ziem nad Wisłą i Wartą, gdzie później powstało państwo polskie, tylko do ich rzekomo pierwotnej ojczyzny nad Adriatykiem i Dunajem. Starożytnych Ilirów i Daków uznał więc za naszych przodków i za naszych przodków i dokonał identyfikacji poszczególnych władców lechickich z tych kronik z królami dackimi czy iliryjskimi. I tak, Popiel z legendy o myszach, to gecki władca Kotys (jeden z wielu tego imienia), znany Owidiuszowi. Przemysł, mąż legendarnej Libuszy z przekazów czeskich, rzekomo tożsamy z Lestkiem II z polskich kronik, to król Daków Birebista. Natomiast najbardziej znany z królów dackich, Decebal (zwany jakoby też Semideusem), to w tradycji polskiej Ziemowit syn Piasta, a jego postrzyżyn miał dokonać sam Apostoł Paweł w ojczyźnie nad Dunajem). Warto dodać, że Lelewel zaakceptował część tych rewelacji. A tak na marginesie, to obawiam się, że mówiąc o tych sprawach wskazuję „lechickim imperialistom” prace, o których z pewnością nie słyszeli, a które mogą ich inspirować do kolejnych fantastycznych bajań (śmiech). Trzeba jednak zauważyć, że u autorów epoki romantyzmu, z koncepcją gminowładztwa i jego nadrzędną zasadą – braterstwem, wiąże się bezwzględne podkreślanie pokojowości Słowian, a to stoi w sprzeczności ze zdolnością stworzenia imperium, które polega przecież na stosowaniu i instytucjonalizacji przemocy, wymaga wojny i podboju.
Jaka jest więc rola Joachima Lelewela w naszej historiografii?
Lelewel ma niekwestionowane zasługi w upowszechnieniu na gruncie polskim zasad krytycznego badania. W jego naukowym rodowodzie ważne są tradycje szkoły getyńskiej, skąd pochodził jego nauczyciel Godfryd Ernest Groddeck, historyk i filolog klasyczny. Lelewel napisał szereg tekstów metodologicznych, był pionierem nauk pomocniczych historii na gruncie polskim. Był świetnym uczonym-erudytą, który położył wielkie zasługi w badaniu średniowiecznych dziejów Polski. Znakomitą, choć niewielką pracą jest Historyczna paralela Polski i Hiszpanii, która zawiera szereg myśli nieznanych wcześniej, a później rozwijanych przez następców, nawet tych, którzy się z nim w zasadniczych sprawach nie zgadzali, jak chociażby Józef Szujski. Lelewel angażując się z czasem w politykę, oderwany od swojego warsztatu, podjął próbę stworzenia wizji dziejów Słowian i Polski z perspektywy swej skrajnej ideologii. Jego polityczny ideał stanowiła kolektywistyczna demokracja, gdzie ogół panuje nad jednostką, której nie przysługuje jakakolwiek autonomia. Dokonując projekcji tego ideału w słowiańską przeszłość, w istotnych elementach (jak obraz sejmu czy stratyfikacja społeczna) oparł się na tzw. rękopisach czeskich, falsyfikatach, spreparowanych na początku XIX wieku przez Vaclava Hankę (tzw. rękopisy królowodworski i zielonogórski). Od początku bezstronni badacze wykazywali, że są to fałszerstwa, więc jako pierwszorzędny erudyta powinien to wiedzieć i Lelewel. Już od półtora wieku ogół badaczy jest przekonany, że cała „teoria gminowładcza” jest ideologiczną projekcją bez wszelkiej podstawy źródłowej, toteż podkreślając rolę mistyfikacji Hanki z osławionym Sądem Libuszy nie próbuję wyważać otwartych drzwi – chcę uświadomić że nie miała ona podstaw od samego początku. Zresztą Lelewel interpretował „czeskie rękopisy” ze złą wiarą, pomijał to, co niezgodne z jego teorią, zignorował choćby liczne fragmenty mówiące o Słowianach jako ludzie pogańskim. Funkcją idei pierwotnego objawienia było bowiem przekonanie, że Słowianie wyznawali monoteizm co – obok wspominanych gminowładczych zasad społecznych – sytuowało ich bardzo blisko chrześcijaństwa
Przejdźmy zatem do innej znanej mistyfikacji – Kroniki Prokosza. To naczelne źródło, rzekomo potwierdzające dzieje przedchrześcijańskiego Imperium Lechitów. Dlaczego historycy uznają je za mistyfikację historyczną? Dlaczego nie jest wiarygodnym źródłem historycznym?
Przedstawienie szczegółowej argumentacji nie leży w moich kompetencjach, zrobił to zresztą nie tak dawno badacz z UŚ, prof. Piotr Boroń. Jest to fałszerstwo szyte grubymi nićmi, włącznie z typowymi w takich sytuacjach niezwykłymi okolicznościami jego „odnalezienia”. Odkrycie w jednym momencie dwóch rękopisów, które zawierały dopełniające się wypisy z kroniki, rzekomo spisanej w X w., jest już samo w sobie więcej niż podejrzane. Fałszerz nie pokusił się zresztą o próbę stworzenia całości, co wymagało znacznego wysiłku i inwencji, ale umieścił te rzekome notatki, spisane polszczyzną z XVIII-XIX w., pomiędzy wypisami z szeregu dzieł autentycznych. Sądzę, że prof. Boroń ma racje, traktując notatki z Prokosza jako żart gen. Franciszka Morawskiego; wskazują na to wszystkie okoliczności oraz jego szeroko wtedy słynące usposobienie.
Skąd zdaniem Pana Profesora popularność takich pseudonaukowych narracji historycznych jak Imperium Lechitów?
To jest dużo szerszy problem, związany z inwazją postmodernizmu i „demokratyzacją nauki”. Jej genialnym prekursorem był u nas artysta, który upowszechniał kiedyś odkrycie, że śpiewać każdy może. Pozwolę sobie tutaj zacytować pracę amerykańskiego autora Paula Olivera Jak pisać prace uniwersyteckie?, zalecaną zresztą studentom przez niektórych moich kolegów z Instytutu: Termin praca naukowa, kojarzy nam się zwykle ze złożonymi doświadczeniami w laboratorium lub w tłumaczeniu trudnych tekstów w bibliotece. Popularne wyobrażenie o badaniu naukowym sugeruje, że jest ono zaawansowane, prowadzone przez bardzo mądrych ludzi, związane ze skomplikowanym problemami, zrozumiałymi tylko dla wtajemniczonych, niemożliwe do podjęcia dla kogoś poza uniwersytetu, publikowane w mało znanych czasopismach naukowych. Jest to jednak błędne przekonanie. Zatem błędne jest przekonanie, że nauka jest procederem skomplikowanym, wymagającym zaawansowanych kompetencji. Twierdzenie, że badania naukowe nie są obszarem zaawansowanych kompetencji, to skrajnie szkodliwa teza, bo sugeruje, że nie jest potrzebne fachowe przygotowanie, by osiągnąć na tym polu jakieś znaczące wyniki. Miejmy nadzieję, że wedle takich założeń nie są dziś kształceni studenci medycyny… Właśnie w takiej aurze mogą mnożyć się tacy, którym się wydaje, że odkryli przesłanki odrzucenia całej dotychczasowej wiedzy i że potrafią stworzyć nową całościową wizję historii. Nie wiem czy p. Bieszk czytał tego nieszczęsnego Olivera, ale postępuje właśnie według jego zaleceń: nie tłumaczy trudnych tekstów w bibliotece, robiąc wręcz cnotę z tego, że wszystko, co mu jest potrzebne, znajduje w internecie.
Właśnie bez internetu ta „demokratyzacja”, obłędna tendencja naszej współczesnej kultury, byłaby oczywiście nie do pomyślenia. Jest to medium, w którym każdy może się wypowiadać, każdy może czuć się na swój sposób bogiem, kreować swój własny świat. Nie negując tego prawa do swobodnej wypowiedzi, trzeba jednak zadawać pytanie o przyszłe perspektywy przebicia się racjonalnej wiedzy przez ten gęstniejący smog wydzielin niedouczonych mózgownic.
Chcę tu jeszcze uzasadnić powód łączenia lechickiego imperializmu z postmodernizmem, a więc z pewną wykładaną w uniwersytetach filozofią, szeroko oddziałującą na uprawianą tam humanistykę. Oto z tej inspiracji powstał program historii bez źródeł, mający w intencjach twórców doprowadzić do likwidacji historii w tradycyjnej postaci jako podstawy starego świata, który należy zniszczyć. Jest to kolejne wcielenie programu postmarksistowskiej lewicy i wiąże się ze znaną od dawna tezą, że historia opowiedziana w tradycyjny sposób, jest „dyskursem władzy”, służy jej afirmacji i utrwaleniu struktur społecznych i mentalnych, będących jej oparciem. Kiedyś była to władza kapitalistów, dziś władza białych mężczyzn, prześladujących inne rasy, kobiety i tzw. „mniejszości seksualne”. W swym radykalizmie ta dzisiejsza „antyhistoria” uderza w najgłębsze podstawy kultury, deklarując walkę z tzw. logocentryzmem, czyli dominacją języka jako podstawowego narzędzia opisywania rzeczywistości (aby podkreślić nadrzędną rolę płci, używa się też terminu „fallogocentryzm”). Na tym gruncie pojawia się jako poważna propozycja poznawanie przeszłości przez dotyk. Propagująca te idee w Polsce p. Ewa Domańska działa w ramach systemu nauki, posiada stopnie naukowe, jest profesorem uniwersytetu. Jeśli ktoś sądzi, że zagalopowałem się mówiąc o tym w kontekście „Imperium Lechitów”, to wskazuję wyraźną wspólną płaszczyznę: próbę totalnego wywrócenia całego intelektualnego dorobku chrześcijańskiej cywilizacji w oparciu o odrzucenie źródeł.
Innym przykładem jest też książka Jana Sowy Fantomowe ciało króla, która w swojej istotnie jest nie tylko pseudonaukowa, ale przede wszystkim jako praca badawcza, nie powinna być podstawą do uzyskania habilitacji przez tego uczonego.
Tak, książka Jana Sowy to kontrowersyjny przypadek, w wielu tezach posuwa się bardzo daleko, a nie spełnia elementarnych wymogów ich udokumentowania. Chciałbym się tutaj jednak odwołać do innego przykładu, bliższego tematu naszej rozmowy: Niesamowitej Słowiańszczyzny Marii Janion. Nie kwestionuję oczywiście wartości jej dawniejszego dorobku; chodzi mi o zawarte w tej książce rozważania na temat ułomności polskiej tożsamości i ich wyjaśnianie. Najkrócej rzecz ujmując nasi przodkowie mieli zostać brutalnie ochrzczeni, co spowodowało nieusuwalną, trwającą do dziś traumę. A przecież tej tezy o szczególnych okrucieństwach towarzyszących chrystianizacji Polski nie potwierdzają żadne źródła! P. Janion nie badając ich uznała, że wolno jej lekką ręką odrzucić efekty pracy dziesiątków znakomitych polskich historyków, którzy poświęcili tej kwestii całe lata. Ten zadufany w sobie dyletantyzm jest tym, co łączy wybitną kiedyś humanistkę, która uległa na starość ideologicznym aberracjom, z p. Bieszkiem. I jeszcze jedno: może ktoś kiedyś zada jej pytanie, czy taką skażoną tożsamość, jaką obserwuje u Polaków, odnajduje także u Sasów. Bo w tym przypadku akurat dobrze wiadomo ze źródeł, że Frankowie narzucili im chrześcijaństwo stosując niebywałe okrucieństwo…
Na koniec chciałbym zapytać z czego bierze się ignorowanie pseudonauki wśród naukowców? Czy naukowcy po prostu nie chcą nobilitować bzdur i dawać satysfakcję pseudonaukowcom i amatorom, że z nimi polemizują?
Trudno jest mi odpowiedzieć na to pytanie. Należy się obawiać nobilitowania bzdur, ale to chyba nie grozi, gdy się pokazuje elementarne nieuctwo tych ludzi. Jeśli miałbym się tutaj pokusić o szerszą refleksję, to myślę, że wynika to z niedoceniania zagrożenia. Ale też z tego, że każdy ma swoje przysłowiowe poletko i stara się je uprawiać. Mówiąc szczerze, długo się zastanawiałem, czy powinienem w tej sprawie zabierać głos. Czy któryś z kolegów mediewistów nie zapyta, dlaczego to akurat ja wypowiadam się w tej sprawie. Nie jestem mediewistą i krytyki tez o Imperium Lechitów nie przedstawiam w oparciu o własne badanie źródeł średniowiecznych. Ale też mogę odwołać się do tradycyjnej wiedzy metodologicznej oraz do uwarunkowań i genezy obrazu dziejów Polski przedchrześcijańskiej w historiografii XIX wieku, czym zajmowałem się szeroko w swych badaniach.
To pytanie zresztą zahacza w ogóle o kondycję naszej nauki historycznej. Z pewnością – choć powstaje wiele znakomitych prac – nie powiedziałbym, że jest ona dobra. Na wielu polach dominują stare, PRL-owskie układy, co tłumi swobodę poszukiwań i jest (nie mówię, że jedynym) czynnikiem zalewu dyletantyzmu. W kontekście Imperium Lechitów, pojawia się też pytanie czy czasem nie jest tu winna historiografia naukowa, skoro nie tworzy dzieł przyciągających czytelnika atrakcyjną formą, a zarazem rzetelnych, opartych na fachowej wiedzy. Ale w tej sprawie powinienem pewnie bić się też we własne piersi, choć wydałem kiedyś książkę o Matejce w popularnej serii „A to Polska właśnie…”.
Oczywiście z perspektywy uniwersytetu wizja Imperium Lechitów jest niegroźnym kuriozum, które nie przekroczy jego murów. Istnieje jednak groźba, że w oparciu o nią powstaje coś w rodzaju sekty głuchych na głos zdrowego rozumu, których aktywność obniża poziom świadomości historycznej. Nie chcą oni dostrzec, że tym paru ludziom, którzy ją propagują, bardziej zależy na profitach, niż na prawdzie historycznej. A jestem wręcz przekonany, że sam ich naczelny guru nie wierzy w to wszystko, o czym pisze.
Dziękuję za rozmowę!