Jednym z najgorętszych tematów w polskiej publicystyce historycznej ostatnich miesięcy jest szeroko rozumiany zwrot ludowy, często nazywany również ludowym nurtem w humanistyce lub ludową historią Polski. Przedmiotem powstających w tym obszarze artykułów i książek jest historia naszego kraju, prezentowana z perspektywy chłopów jako warstwy społecznej. Narracja wokół “nowych” dziejów ludowych tworzona jest z sugestią dokonującego się na naszych oczach przełomu w polskiej historiografii, polegającego na rewizji obrazu funkcjonowania społeczeństwa i gospodarki w dawnej Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Czy rzeczywiście mamy do czynienia z punktem zwrotnym w myśleniu o naszej historii?
Fenomen ludowej historii Polski polega na tym, że jego najważniejsze założenia opierają się na truizmach. Ludowi historycy przedstawiają powszechne znane już w historiografii fakty jako swoistą nowość. Jednym z fundamentów tego nurtu jest przypomnienie, że znakomita większość społeczeństwa polskiego ma chłopskie pochodzenie. Dlatego też należy przestać patrzeć na historię z perspektywy wielkiej polityki czy dworów szlacheckich. I jest to interesująca alternatywa, z którą zresztą w pełni się zgadzam.
Problem polega jednak na tym, że autorzy piszący w duchu ludowej historii w swojej narracji popadają w skrajność. Po pierwsze, nie przeprowadzają badań opierających się na nowych, nieznanych wcześniej źródłach historycznych. Po drugie, interpretują dotychczasowe, zazwyczaj szczątkowe, badania, jak się im podoba. Po trzecie, bazują często na przebrzmiałej literaturze przedmiotu. Po czwarte, przyjmują założenie, że jeśli nawet historia chłopów została napisana, to została napisana z perspektywy warstw uprzywilejowanych. Ponadto twierdzą przy okazji, że historycy nie badają źródeł dotyczących warstw chłopskich, a jeśli już badają, to nie kierują się w swych badaniach emocjami i empatią w stosunku do uciskanych. Nic więc dziwnego, że ludowa historia w takim wydaniu doczekała się w internecie wdzięcznej nazwy chłopomania (ludomania).
Jednym z najbardziej jaskrawych przykładów retoryki chłopomańskiej jest publikacja Kamila Janickiego pt. Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa, wydana nakładem Wydawnictwa Poznańskiego w sierpniu tego roku. Autor książki to znany “specjalista” od ciekawostek historycznych. Stworzył i redagował takie portale historyczne, jak: Ciekawostki Historyczne, Wielka Historia. Teksty, które ukazują się na tych stronach promowane są przy pomocy krzykliwych haseł, hiperboli, clickbaitów, a ich autorzy często uciekają się do nadinterpretacji wydarzeń historycznych. Kilka lat temu pisałem o konkretnych nadużyciach i filozofii popularyzowania historii przez K. Janickiego (ZOBACZ). W swoich dotychczasowych publikacjach K. Janicki również dał się poznać bardziej od strony science-fiction niż science.
W moim odczuciu Pańszczyzna jest napisana w niebywale stronniczy sposób. Zastanawiam się nawet, czy komuś z redakcji Wydawnictwa Poznańskiego nie zapaliła się podczas lektury tekstu czerwona lampka z dyskretnym komunikatem: Panie Kamilu, ale naprawdę tak było? Skąd to Pan wziął? A może przypis? Główną tezą autora jest to, że chłopi w dawnej Rzeczpospolitej byli niewolnikami szlachty. W książce nie znajdziemy ani cienia wątpliwości, że tak właśnie było. Autor nie definiuje jednak w sposób dostatecznie jasny, na czym jego zdaniem polega niewolnictwo. Na tylnej okładce książki możemy przeczytać:
Odpowiedź jest więcej niż oczywista. Tak określał kmieci każdy, kto mówił o nich: chłopi pańszczyźniani, a w domyśle: niewolnicy. [podkreślenie moje – AW].
Wysłuchałem z zainteresowaniem spotkania autorskiego, zorganizowanego przez Instytut Reportażu (ZOBACZ), podczas którego dowiedziałem się, że dla K. Janickiego kwintesencją niewolnictwa jest fakt, że chłop nie mógł opuścić wsi. W wywiadzie pada opinia autora:
Nie możemy mówić o wolności, jeśli człowiek nie ma prawa zmienić swojego bytu. (minuta 15.02)
Tymczasem na naszych ziemiach przed wiekami inaczej rozumiano wolność. Wiązała się ona z możliwością uczestnictwa w życiu publicznym państwa. W niektórych wypowiedziach z epoki chłopi byli nazywani niewolnikami, ale czy faktycznie nimi byli? Problem w tej materii jest złożony. Musimy odróżnić niewolnictwo od poddaństwa, które było podstawą funkcjonowania systemu gospodarczego Rzeczpospolitej. Chłop dzierżawił ziemię od właściciela, a nakładana pańszczyzna była formą zapłaty za użytkowanie ziemi. Nie był też całkowicie zależny od szlachty, bo o ile rzeczywiście istniał zapis o zakazie opuszczania wsi przez chłopa, to należy pamiętać, że wieś bez zgody Pana mógł co roku opuścić jeden syn kmieci. Szlachta nie mieszała się również do zawieranych związków małżeńskich między chłopami, z wyjątkiem sytuacji, kiedy jeden z potencjalnych małżonków był obcym poddanym. Z poddaństwa można było się również wykupić. Zdarzały się przypadki, w których chłop był wykorzystywany i działa mu się krzywda. Żaden historyk temu nie przeczy. Jednak w narracji K. Janickiego przykłady patologicznych zachowań szlachty są generalizowane do twierdzeń ogólnych. Autor zdaje się nie zauważać, że chłopi nie byli jednorodną grupą społeczną na całej szerokości i długości terytorium Rzeczpospolitej. Przywiązywanie chłopa do ziemi było długim i skomplikowanych procesem. Mówiąc w dużym skrócie: niewolnik był narzędziem bez żadnych praw, a chłop jako poddany miał osobowość prawną z ograniczoną wolnością osobistą. Zagadnienie to jest na tyle złożone, że wymaga omówienia w osobnym tekście (niebawem). W tym miejscu dodam jedynie, że myślenie K. Janickiego jest ahistoryczne.
Ponadto autor nie przeprowadził własnych badań na konkretnych źródłach. A wybór w tym względzie jest przecież szeroki: akta stanu cywilnego, parafialne księgi metrykalne, sądowe księgi wiejskie, inwentarze folwarczne, księgi poborowe czy księgi kryminalne. K. Janicki analizował więc te przekazy, które już funkcjonują w obiegu naukowym, a resztę danych zaczerpnął z bogatej literatury przedmiotu. Zaznaczam, że nie jest to błąd w sztuce, jednak pokazuje to, że mamy do czynienia nie z opracowaniem naukowym, czy nawet popularnonaukowym, lecz z pracą wybitnie publicystyczną. Wróćmy jeszcze na chwilę do opisu z tylnej części okładki:
Kamil Janicki sprawnie rozprawia się z wizją dawnej, sielankowej wsi polskiej. Według niego radości prowincjonalnego życia były zarezerwowane dla dziedzica i zarządcy jego majątku. Dla chłopów zostawała marna egzystencja bez perspektyw na przyszłość, a jedyna rzecz, jaką mogli uczynić w takiej sytuacji, to po prostu zbiec.
Zastanawiam się, w którym miejscu w polskiej historiografii (zarówno naukowej, jak i popularnonaukowej) życie chłopów przedstawiane jest jako “wiejska sielanka”? Literatura przedmiotu, którą przecież K. Janicki przytacza na kartach swojej książki temu najzwyczajniej świecie przeczy. Zasadne wydaje się zatem postawienie zadziornego pytania, czy Kamil Janicki nie walczy przypadkiem z wyobrażeniami na temat pańszczyzny, które sam sobie stworzył?
Kluczem do zrozumienia intencji K. Janickiego jest używany przez niego w książce styl i język wypowiedzi. Podczas lektury zastanawiałem się niejednokrotnie, czy przypadkiem zamiast książki nie kupiłem bieżącego numeru kolorowego tabloidu. Mimo, że temat jest ważny, a zjawisko popularności ludowej historii traktuję z powagą, nie mogłem powstrzymać się od prychania, gdy na zmianę czytałem o upodleniu, o zezwierzęceniu, o rozboju, o bezwzględnych specjalistach od zarządzania folwarkami, o niewolnikach pańszczyzny, o pazernych dziedzicach, o biciu polskim sposobem, o procesie zaciskania pętli, o szlacheckich ekspertach od wyzysku, albo o tym jak szlachta inwigilowała i ogłupiała poddanych? lub jak szlachta dla własnej korzyści rozpijała chłopów? Uważam, że autor, używając takiego języka, uzyska efekt odwrotny do zamierzonego. Nie wspomnę już o tym, że niektóre z tych określeń są nieadekwatne do opisywanych zjawisk. To po prostu ośmieszanie analizowanego zagadnienia. Łatwo jest tworzyć wyobrażenia o emocjach ludzi sprzed wieków, które nie są obecnie uchwytne i których to wyobrażeń nie da się zweryfikować. Ale czy to jest adekwatne i potrzebne?
Powtórzę raz jeszcze: styl pisarski autora jest nie do zniesienia. Niejednokrotnie można odnieść wrażenie, że K. Janicki niektórych ze swoich tez nie musi argumentować i źródłowo udowadniać. Do zilustrowania stopnia infantylności i grafomanii niech posłuży kilka wyjątkowo smacznych fragmentów z jego książki.
Oto fragment, opisujący jeden z epizodów potopu szwedzkiego:
Polacy boleśnie zapamiętali straszny los Warszawy, która trzy razy przechodziła z rąk do rąk i trzy razy była plądrowana. Z oburzeniem opowiadano też o szwedzkich wybrykach w dawnej stolicy kraju. Dowódca wrogiej armii osobiście zdarł drogocenne blachy z ołtarza Świętego Stanisława na Wawelu. Jakby tego było mało, kazał wyrywać srebrne gwoździe z trumny zmarłego przed niespełna dekadą króla Władysława IV Wazy. Był to akt barbarzyństwa, nawet świętokradztwa. Nic dziwnego, że historycy chętnie do niego wracają. Zapominają jednak przy okazji wspomnieć, że monarcha mimo wszystko tych gwoździ już nie potrzebował – w przeciwieństwie do milionów prostych i zapomnianych przez historię Polaków, których ograbiono z ostatnich skrawków żelaza, ostatnich przedmiotów codziennej potrzeby. (s. 76-78)
W zaledwie jednym akapicie autor pomieścił kilka wydarzeń i zakończył brawurowym stwierdzeniem, że grabienie trumny budzi oburzenie, ale ograbianie chłopów, to już nie. W taki sposób można udowodnić wiele krzywd wyrządzonym w historii, nie tylko chłopom, pytanie jednak, co to ma wspólnego z niewolnictwem chłopa? Janicki tworzy również sztuczne białe plamy dotyczące udziału kobiet w pańszczyźnie:
Choć wątek ten niemal nie jest wspominany przez historyków i dzisiejszych publicystów, pańszczyzna dotykała kobiet tak samo jak mężczyzn. (s. 140)
W jakich obszarach niedola kobiet pańszczyzny jest w takim razie pomijana w historiografii? Czy to przypadkiem nie jest tak, że fakt, że kobiety również uczestniczyły w odrabianiu pańszczyzny, jest oczywisty? Idąc za tym tokiem rozumowania uznać by można, że niemal w każdym obszarze badawczym polskiej historiografii temat kobiet jest całkowicie pomijany. Zresztą, nie trzeba być specjalistą w dziedzinie historii gospodarczej, by sprawdzić, że autor po prostu się myli. Dziwnym trafem pominął chociażby cenne artykuły Tomasza Wiślicza: Od pieszczot do uderzeń. Dotyk w komunikacji interpersonalnej na wsi staropolskiej, Fabrykacja nierządnicy, czyli o ofiarach względnej swobody seksualnej na polskiej wsi przedrozbiorowej, Wiejskie zaloty w Polsce XVII-XVIII wieku. Sposoby doboru partnera seksualnego i kryteria atrakcyjności w środowisku chłopskim Rzeczypospolitej w okresie „przedetnograficznym” czy Kobieta i przemoc wśrodowisku plebejskim w Rzeczypospolitej czasów saskich. Sporo na temat kobiet w strukturze feudalnej pisali ostatnio Mateusz Wyżga (Homo movens. Moblilność chłopów w mikroregionie krakowskim w XVI-XVIII wieku) czy Jaśmina Korczak-Siedlecka (Przemoc i honor w życiu społecznym wsi na Mierzei Wiślanej w XVI–XVII wieku).
Pomimo badań prowadzonych w tym temacie wciąż bardzo trudno stwierdzić, ile średnio pili polscy chłopi pańszczyźniani. Odtworzone statystyki okazują się zaskakująco niskie. Wynika z nich, że w Wielkopolsce mieszkaniec wsi wlewał w siebie pod koniec epoki tylko 3,67 litra gorzałki rocznie. W Ordynacji Zamojskiej nawet mniej, bo 3,11 litra. Podobnie w dobrach łowickich należących do prymasa Polski – 3 litry. Wyraźnie wybijają się tylko ziemie ruskie. Na Podolu pito do 7,2 litra na rok.
Liczby pochodzą przede wszystkim z dokumentów podatkowych – w dobie oświecenia próbowano bowiem obłożyć produkcję alkoholu taksą. Szlachta miała interes w tym, by zaniżać dane. Rzeczywiste spożycie z pewnością okazywało się większe, może nawet dwukrotnie. To wciąż daje jednak sumę ograniczoną. Przyjmijmy, że na nowożytnej wsi wypijano zwykle 5-6 litrów wódki rocznie, a więc do 2 litrów czystego spirytusu. Dla porównania obecnie na jednego Polaka przypada aż 3,3 litra spirytusu (dane z 2018 roku). (s.253-254)
Tutaj mamy próbę podpierania swojej tezy nie tylko gdybologią, ale również… domniemaniem fałszowania danych przez szlachtę. Na jakiej podstawie tak sądzi autor? Jaki cel ma porównywanie spożycia alkoholu przez nowożytnych chłopów do współczesnych Polaków? Czy nie lepiej pokazać skalę spożycia wódki na podstawie innych państw z epoki, o której pisze?
Gdyby Polska XVII i XVIII stulecia miała konstytucję, jej głównym celem byłoby wykluczenie większości populacji z praw i podmiotowości. Obywatelami byli tylko nobilitowani, kilka procent ogółu. Przeważającej części mieszkańców kraju nie uznawano nawet za pełnoprawnych ludzi, a tym bardziej Polaków. Konstytucja 3 maja, przyjęta w 1791 roku, ale w praktyce nigdy niewprowadzona w życie, utrzymywała nierówności i dyskryminację. Pierwsza ustawa zasadnicza nie znosiła pańszczyzny, nie podważyła reguł feudalnego poddaństwa, nie zapewniła chłopom żadnej faktycznej, instytucjonalnej ochrony, a tym bardziej praw politycznych. Miliony Polaków wywieszających co roku biało-czerwone flagi w dniu 3 maja fetują dokument, który tylko potwierdzał, że ich przodkowie to niewolnicy. (s. 259)
Kolejny przykład gdybologii stosowanej. Zdaniem autora, świętując uchwalenie konstytucji 3 maja, świętujemy de facto usankcjonowanie niewolnictwa chłopów. Rzeczywiście ustawa zasadnicza nie dawała chłopom wolności osobistej. Gwarantowała jednak chłopom opiekę prawną państwa. Warto pamiętać również, że konstytucja inaczej podchodziła do chłopów zbiegłych z Rzeczpospolitej i nowych osadników. Gwarantowano im wolność osobistą, swobodę miejsca zamieszkania i swobodę wyboru zawodu. Można dyskutować, w jaki sposób zniesienie poddaństwa wpłynęłoby na ogólną reformę i wydolność państwa, ale z pewnością nie świętujemy co roku rocznicy potwierdzenia niewolnictwa chłopów.
I dalej. Do zarzutów wobec autora musimy zaliczyć również prezentyzm, który w książce przybiera wręcz formę kabaretową:
Wincenty Witos, działacz ludowy i premier Drugiej Rzeczpospolitej, stwierdził stanowczo na kartach wspomnień, że nawet w latach jego młodości, u schyłku XIX stulecia, „o świadomości narodowej nie mogło być [na wsi] prawie żadnej mowy. Chłopi w swojej masie bali się Polski niesłychanie, wierząc, że z jej powrotem przyjdzie na pewno pańszczyzna i najgorsza szlachecka niewola.
Wielu specjalistów, badających systemy niewolnicze Ameryki, Azji Wschodniej i rejonu śródziemnomorskiego zwracało uwagę, że totalne podporządkowanie warstwy ludności zawsze wymagało wykazania rzekomo wrodzonych i niezaprzeczalnych różnic między panem a poddanym. Gdyby było to możliwe, sięgano po argumenty biologiczne, rasowe. „Jeśli jednak niewolnik nie miał innego koloru skóry, przypisywano mu przynajmniej podrzędny charakter” – komentował doktor Herbert Leventer. – „Twierdzono, że jest głupi, leniwy, pijany, opanowany seksualną żądzą, niemoralny”. Tak robiono również nad Wisłą. Zachowało się prawdziwe zatrzęsienie nowożytnych tekstów, których autorzy dowodzili, że wszyscy chłopi są z natury krnąbrni, nieszczerzy chytrzy, skłonni do złego. Wiele takich cech wyliczał chociażby Jakub Kazimierz Haur. Stanowiły one dla niego argument za brutalnością, bo przecież „gdyby w groźbie, w prac i w posłuszeństwie” chłopów nie trzymano, ci „prędko by” do reszty zdziczeli”.
Polscy szlachcice posuwali się jednak znacznie dalej. I choć naukowcy wolą nie odnosić nowoczesnych terminów społecznych do realiów nowożytnych, to jednak trudno pozbyć się wrażenia, że w Rzeczpospolitej promowano teorie rasistowskie w najgorszym rozumieniu. [podkreślenie i kolor moje – AW] Szeroko rozpowszechnione było przekonanie o nienaruszalnym, boskim porządku rzeczy. Każdy chłop rodził się – jak stwierdził jezuita Tomasz Młodzianowski w XVII stuleciu – „do cepu i do sierpa”. Każdy szlachcic przychodził na świat po to, by czerpać korzyści z jego pracy. Jak wyjaśniał inny, anonimowy duchowny, sam Bóg podzielił synów Adama i Ewy, wyznaczając, którzy mają być po wsze czasy królami i hetmanami, a którzy – wyrobnikami. Uwolnienie poddanego naruszało wolę niebios. Ograniczenie wyzysku było sprzeczne z biblijnym zamysłem. Znając te opinie, trudno się dziwić Wacławowi Potockiemu, który pisał, że „Matka Boska płacze rzewnymi łzami”, ilekroć ze związku szlachcica i chłopki rodzi się dziecko, a „krew szlachecka marnie ginie w chłopskiej jusze”. Nie była to jego fanaberia, ale pogląd całej warstwy. (s. 259-261).
Badanie staropolskich tekstów to jedno, ale co mówią na ten temat źródła gospodarcze? Łatwo jest zebrać opinie potwierdzające naszą tezę. To tak, jakby stwierdzić, że wszyscy szlachcice uważali, że Polacy mówili w raju w języku polskim, bowiem tak napisał Wojciech Dembołecki. Istnieją również przekazy mówiące o tym, że według polskiej szlachty ich litewscy odpowiednicy są niewolnikami tamtejszych magnatów. Czy zatem szlachta litewska była zniewolona? Literatura tamtego czasu pełna jest różnych, dziwnych z naszej perspektywy, poglądów. Robienie jednak ze szlachty rasistów to gruba przesada. Odniesione „wrażenie” nie może nam przysłaniać realiów epoki, które były diametralnie inne, niż czasy nam współczesne. Do pracy dołączona jest co prawda pokaźna bibliografia i pojawiają się przypisy. Pytanie brzmi jednak, czy zadaniem książki popularnonaukowej jest to, aby czytelnik musiał weryfikować każdy przypis i zastanawiać się, w którym miejscu zaczyna się pogląd wyrażony w literaturze, a kiedy pojawia się jego własna opinia.
Podsumowując, w publikacji nie ma nawet próby zmierzenia się z możliwą krytyką tezy o niewolnictwie chłopów pańszczyźnianych, zaś Kamil Janicki wykorzystuje popularny i nośny temat, by błysnąć na forum odważną tezą, której jednak nie potrafi przedstawić w sposób obiektywny. To książka dla osób przekonanych. Czytelnik, który będzie szukał wyważonych argumentów, może się rozczarować. Poniekąd K. Janicki sam zachowuje się jak Pan na folwarku. Swoich odbiorców traktuje jak chłopów pańszczyźnianych. Tylko zamiast bicia, poniżania i pojenia wódą pod przymusem, robi nam wodę z mózgu, podaje nam „prawdę objawioną” na temat chłopów. Śmieje się z nas. Śmieje się też pewnie ze mnie, że komuś się chce demaskować jego narrację. Bo ma świadomość, że żadnej szkody mu to nie wyrządzi. Garbowana przez lata skóra chłopa wszak wszystko zniesie*.
PS Ostatnie zdanie nawiązuje do śmiałej tezy Janickiego, zaprezentowanej w zakończeniu dzieła:
Wstręt do pracy, nieufność wobec wszelkiej władzy, podejrzliwość względem sąsiadów, skłonność do donosicielstwa, kombinatorstwo, bezradne rozkładanie rąk i „biadolenie”, pogarda szefów względem podwładnych, przekonanie, że drobna kradzież z firmy albo urzędu jest w pełni uzasadniona, przyzwyczajenie do łapownictwa… Wszystko to, co zwykle wrzucamy do jednego worka z etykietą „dziedzictwo PRL” ma w rzeczywistości znacznie głębsze korzenie. Polski eksperyment z socjalizmem trwał czterdzieści kilka lat. System pańszczyźniany – 400. Czy należy się więc dziwić, że wciąż tkwimy w okowach folwarcznej mentalności?
Zachęcam do obejrzenia najnowszego odcinka podcastu „od a do ż”, w którym poruszyliśmy temat zwrotu ludowego: ZOBACZ.