Na ten serial (chociaż bardziej adekwatnym określeniem zdaje się być telenowela historyczna) z zapartym tchem czekali wszyscy historycy. „Korona królów” miała być czymś, co filmowy Ryszard Ochódzki nazwałby serialem na skalę naszych możliwości. Niestety, produkcja ta nie otwiera niedowiarkom oczu, jak to było w komedii Stanisława Barei. Jest wręcz przeciwnie, pozwala wygodnie usiąść w loży szyderców i zacząć nabijać się z tego „arcydzieła”, przeniesionego w czasy przaśnego kartonowego średniowiecza, godne telewizyjnej ramówki TVP obok takich kąsków jak „Klan”, „Barwy Szczęścia” czy hitowe „M jak Miłość”.
To, że jest źle z realizacją tego serialu było wiadomo od jakiegoś czasu. Z nieznanych powodów premiera została przesunięta z listopada 2017 roku, na początek stycznia 2018 roku. Wieści z planu oraz fotosy dostarczyły materiału na pierwszą serię memów, w której to przykładowo charakteryzacja filmowego Władysława Łokietka porównywana była z Papciem Chmielem i śp. Bohdanem Smoleniem.
Nie wymagam od scenariusza tego serialu podręcznikowego podejścia do historii, jestem w stanie wybaczyć pewne niedoskonałości faktograficzne, interpretacyjne czy scenograficzne, ale… najnowsza produkcja TVP jest kompletnie ahistoryczna, nie mówiąc już o warstwie artystycznej czy grze aktorskiej. Oczywiście, znajdzie się pewnie grono osób, które stanowczo stwierdzą, że przesadzam. Przecież serial ma być luźną opowiastką o Piastach, właściwie nie chodzi tu o historię, ale o formę – stary zamek, rycerze, kostiumy, generalnie klimat zamierzchłych czasów – a więc tego, czego przeciętny widz nie ogląda zbyt często na ekranie telewizji, zwłaszcza w produkcji polskiej. Takie stawianie problemu jest błędne, bo chodzi tutaj o odbiór serialu w społeczeństwie. Według informacji medialnych, pierwsze odcinki telenoweli oglądało średnio 3 miliony widzów, więc całkiem nieźle. Szkoda tylko, że taki bubel serialowy (który jest nędzną kopią „Wspaniałego stulecia”), będzie postrzegany jako serial historyczny pełną gębą tylko dlatego, że przedstawiono w nim pewne wydarzenia czy przedmioty, a dodatkowo osadzono w produkcji postacie i wydarzenia historyczne. Nikt przecież nie śmiałby marnować publicznych pieniędzy (pozdrowienia dla Luisa Fonsiego), by odstawić taką fuszerkę historyczną… Trudno oceniać całość produkcji po raptem pięciu odcinkach, więc ograniczę się tylko do kilku uwag merytorycznych.
Pierwszy zarzut to niespójność i zaburzenie fabuły. Przeskok z 1325 roku, do 1332 roku to nie jest najlepszy pomysł. Pominięto choćby jednodniowe oblężenie Krakowa przez Jana Luksemburskiego z 1327 roku, bitwę pod Płowcami z 1331 roku, chorobę Kazimierza i układy Łokietka z Węgrami w sprawie sukcesji, wojnę Łokietka i Litwinów z Brandenburczykami. Czyli to, czym można było przykuć do ekranu widza – scenami batalistycznymi (aż śmiechłem, jak to napisałem, bo przypomniała mi się scena turnieju rycerskiego z omawianej telenoweli), rozmachem wręcz kinowym, którego w tych dwóch odcinkach nie ma. Mało tego: w serialu przedstawiono, że w roku 1325 Śląsk należy już całkowicie do Jana Luksemburskiego, tymczasem władca ten odbierał hołdy książąt śląskich w latach 1327–1336. Mamy więc już na samym początku niezły zgrzyt faktograficzny, a przecież produkcjaa była konsultowana z zawodowym historykiem-mediewistą, dr hab. Bożeną Czwojdrak. Nie mamy jednak wiedzy o tym, jak ta współpraca wyglądała, bo przecież zaopiniowany scenariusz przez historyka mógł być jeszcze potem zmieniany przez produkcję, bez ponownej pomocy specjalisty.
Przy okazji Jana Luksemburskiego i jego oblężenia Krakowa pominięto cały wątek jego roszczeń do korony polskiej. Pominięto też chorobę Kazimierza Wielkiego, próby układów polsko-mazowieckich, by wciągnąć książąt piastowskich Mazowsza w swoją orbitę jako sojusznika w walce z Zakonem Krzyżackim (akurat Mazowsze lawirowało pomiędzy Polską, a Zakonem, co też jest ciekawym wątkiem). Nie ma też za dużo o skandalu dworskim związany z gwałtem na Klarze Zach (może w następnych odcinkach?) i zamachu Felicjana Zacha na królową Elżbietę i Kazimierza, w wyniku którego córka Łokietka miała stracić cztery palce. Czyż nie są to bardzo atrakcyjne wątki, które zbyto kilkoma zdaniami wstępu do odcinka drugiego oraz prawie całkowicie potem pominięto, nie licząc sprawy Klary Zach, która w odcinkach 3-5 doczekała się kilku kolejnych wzmianek.
Twórcy wolą jednak tkać własne wymyślone intrygi, sensacje i skandale, zamiast sięgnąć praktycznie po gotowca (w myśl zasady mówiącej, że najlepsze scenariusze pisze życie). Wystarczy tylko przelać te wydarzenia na odpowiedni scenariusz i rozpisać dialogi. Jako że jeden odcinek trwa około 30 minut, to tylko z wydarzeń tych siedmiu lat, które w serialu zupełnie zignorowano, można tworzyć scenariusz na sporą liczbę epizodów (nie podejmuję się nawet oszacowania). W sumie tylko informacje z tego punktu dyskwalifikują tę produkcję jako polską odpowiedź na „Wspaniałe Stulecie”, czy produkcję popularyzującą, nawet w luźny sposób, daną epokę. Praktycznie gotowa historia z różnorodnymi wątkami, które przykuwają widza jak choćby w produkcji „Wikingowie” zupełnie nie zostaje wykorzystana. Ot, przeskok scenariuszowy zostawiający za sobą wielką dziurę fabularną. Przez to zupełnie niezrozumiały staje się np. wątek z odcinka drugiego, w którym Aldona-Anna skarży się, że Kazimierz Wielki nie jest nią zainteresowany.
Inną kwestią są użyte w serialu Korony. Takiej tandety chyba świat nie widział i długo nie zobaczy. Jest dostępna ikonografia, bez wychodzenia z domu, opracowania na temat wyglądu koron królów i królowych polskich w średniowieczu, insygnia grobowe czy wizerunki grobowe najważniejszych przedmiotów dla każdego królestwa. W serialu mamy za to kompletny odlot rekwizytora, który wizerunek korony zaczerpnął z grafiki Jana Matejki z jego pocztu, wykonując ją bardzo niedbale. Korona Władysława Łokietka w ogóle nie przypomina tej korony, którą nakazał on sporządzić na swoją koronację. Wygląda jak wczesnośredniowieczna obręcz książęca/królewska, która nijak odnosi się do czasów, w których była używana. Lepiej wygląda pod tym względem korona Jadwigi kaliskiej, która choć trochę przypomina wygląd korony królowych polskich – składa się z segmentów kwiatonowych. Problem w tym, że użyto korony zamkniętej, zwieńczonej krzyżem, a takiej w Polsce zaczęto używać dopiero w wieku XVI – dwieście lat po akcji serialu.
Nie sięgnięto nawet po współczesną rekonstrukcję korony królów polskich, by na jej podstawie wykonać średniowieczną koronę otwartą. Oczywiście ikonografia koron króla i królowej dostępna jest w Internecie, choćby na obrazach Marcello Bacciarelliego, który malował insygnia koronacyjne na swoich obrazach z autopsji, bowiem insygnia koronacyjne widział przed ich zagrabieniem przez wojska pruskie i przetopieniu przez Fryderyka Wilhelma II.
Posiadamy także wizerunki koron na monetach i pieczęciach. W tym względzie bardzo bogata jest ikonografia związana z Kazimierzem Wielkim (oprócz monet i pieczęci, wymieńmy tutaj ukoronowany monogram królewski K, rzeźby króla czy herby związane z jego fundacjami, pomijając już fakt posiadania insygniów grobowych i wizerunku tychże na tumbie nagrobnej – wszystko dostępne jednym kliknięciem w sieci). Nie sądzę, by z upływem kolejnych lat w serialowych fantasmagoriach coś zmieniło się pod tym względem, ale zobaczymy czy w kolejnych odcinkach wykorzystane zostaną wskazane źródła.
Kolejna kwestia to artefakty. Niby pierdoły, ale jednak razi używanie kopii turniejowej z XV wieku na XIV-wiecznym turnieju. Albo szafy, które pojawiły się w XV-XVI wieku – jeśli już to powinny być skrzynie. Razi także stosowanie wyobrażeń Orła Białego jako herbu królestwa Polskiego typowego dla wieków późniejszych, albo jakiś jego pokracznych wariantów, stworzonych przez fantastów na planie filmowym. Scena inscenizacji turnieju rycerskiego może być doskonałym przykładem na to, jak nie robić takiej sceny, jeśli nie ma się budżetu (wyczuwam tu potencjał memogenny). Ponadto, błędnie ukazano funkcjonowanie kancelarii królewskiej. Pieczętowanie dokumentów pieczęcią królewską króla przez osobę królowej jest bzdurą. Wykonywał to kanclerz, przedstawiając królowi treść dokumentów.
W innym odcinku, jest scena, w której filmowy biskup Jan Grot odprawia Mszę świętą według Novus Ordo Missae , zamiast w rycie przedtrydenckim, z kolei nad ciałem nieżyjącego już Łokietka (które… oddycha!) chór zakonników śpiewa Salve Regina, którą wykonuje się od niedzieli zesłania ducha świętego do pierwszej niedzieli adwentu, a nie jak ukazano w telenoweli – w wielkim poście.
Odnotuję jeszcze ubogą scenografię, która nie oddaje zbytnio klimatu epoki. Rażą takie niuanse jak ogólna czystość, brak przepychu i te białe zęby u aktorów…
Ostatnia kwestia to gra aktorska. Nie jestem znawcą tej dziedziny sztuki i jej warsztatu. Plusem jest to, że w serialu pojawiają się nowe twarze, a nie zgrane do odruchu wymiotnego facjaty, kojarzące się z serialową rolą przysłowiowego Ryśka z „Klanu”. Minusem, ale wynikającym również z niedopracowanego scenariusza oraz zapewne braku przygotowań samych aktorów w zakresie poznania epoki, jest kreacja postaci od strony charakterologicznej. Otrzymujemy niestety pretensjonalną i zmanierowaną grę aktorską, gdzie młody Kazimierz ma temperament godny Doktora Trettera z „Na dobre i na złe”.
Dialogi są typowe dla oper mydlanych, w których przecież specjalistką jest główna scenarzystka, czyli Ilona Łepkowska. Niestety ktoś z TVP nie posiada wyobraźni, że osoba, która do tej pory zajmowała się pisaniem miałkich rozmów o maśle i herbacie w kuchni Mostowiaków, nie udźwignie ciężaru gatunkowego czy poziomu, nawet wspomnianego wcześniej serialu „Wspaniałe stulecie”.
W sumie można byłoby na tym zakończyć krytyczne uwagi. Warto uzmysłowić sobie, że rachunek zysków i strat zarówno dla twórców, jak i krytyków serialu jest dodatni. Ci pierwsi, mają oglądalność – jedni oglądają dla beki, inni są zaciekawieni, bo „Korona królów” to temat numer jeden w mediach. Hejt ale również merytoryczna krytyka błędów czy pominięć w zakresie faktograficznym, kostiumowym, rekwizytowym, plenerowym, etc, jaki spotkał twórców produkcji, przyniósł paradoksalny skutek – wszyscy chcą oglądać dalsze losy bohaterów telenoweli. Z kolei drudzy – dziennikarze, którzy produkują całe masy artykułów napędzające pseudorecenzyjną gnojówkę, zarobią nieco gorsza na swoje 30-letnie kredyty na kawalerkę ze ślepą kuchnią. Nie zmienia to jednak faktu, że władze Telewizji Polskiej zabawiły się na koszt podatnika i abonenta w tematyce, której nie znają i nie rozumieją. Przyrównać to można do puszczenia 6 latka na żwirownię, by pobawiło się koparkami, spychaczami i wywrotkami, czyli narzędziami pracy dla wykwalifikowanych dorosłych. W TVP trwa właśnie medialna propaganda tego produktu, a przed samą jego premierą pompowano balonik, który pękł z głośnym hukiem. Zresztą z tą propagandą jest jak z pewną legendą oceaniczną. Suche majtki na dnie morza. To dokładnie odzwierciedla stan umysłu ważnych dyrektorskich stołków w TVP. Wmówić swoim widzom, że otrzymali produkt najwyższej klasy, który leży i kwiczy.